Paweł „Viajero”:
Droga z Cartagena do Santa Marta – gdybym wiedział, że terminal jest tak daleko poza miastem, nie targowałbym się tak bardzo z taksówkarzami. Pierwsza cena – 20 tysięcy pesos wydała mi się jednak bardzo wygórowana. Daleko za miastem – ale dzięki temu mamy okazję obejrzeć prawdziwą Cartagenę, nie tę na pokaz dla turystów. Skrajem tłocznego bazaru, skrótami ze zrytym asfaltem, aż na wylotówkę z miasta.. Terminal nieduży, ale schludny. Jak zwykle mnogość operatorów. Trzeba wyszukać stanowisko tego, który jedzie na żądanej trasie.. ma najniższą cenę biletu i jeszcze jego autobus odjeżdża najszybciej. Mimo kilku dostępnych opcji przychodzi nam poczekać na najbliższy autobus do Santa Marta prawie godzinę.
Czterogodzinna jazda.. widoki, dla których przyjeżdżam do tej części świata – domki, domeczki.. skromne, jeszcze skromniejsze.. przy drodze.. ukryte w zieleni. Małe osady przy szosie, sklepiki przy jedynej ulicy.. Czas tu jakby inaczej biegnie.. ludzie siedzą na krzesełku
przed domem.. nie spieszą się nigdzie. Cóż, albo nie mają pracy, albo skończyli już na dzisiaj.. Wykorzystują krótki wieczór na zasłużony odpoczynek. Odmianą po drodze jest duża Barranquilla, której przyglądamy się z sympatią przez sympatię do Shakiry – jej rodzinne miasto 🙂 W mieście ujście Rio Magdalena.. długi most – wygląda, jakby rzeka miała z kilometr szerokości przy ujściu. Potem krajobraz się zmienia. Pamiętam z mapy, że jedziemy długą na ponad 20 km mierzeją. Widać, że poziom wody w morzu zmienia się również. W wielu miejscach w morskiej wodzie stoją drzewa, które wcale tam nie planowały stać. Niektóre już uschły, niektóre zrobią to pewnie wkrótce. Nie wyglądają na takie, które potrafią żyć w słonej wodzie.
Wysiadamy z autobusu przy jakimś węźle komunikacyjnym pod miastem i musimy się dostać do centrum taksówką. Mniejsze odległości to i rachunki – bez targowania się – sercu milsze.. 🙂 Mamy całkiem ładny pokój w hostelu niedaleko Parque Santander. Co prawda bez okna, ale za to cały w jasnobeżowe kafelki, łącznie z „katafalkiem” na materac – trochę, jak sala szpitalna. Klimatyzacja – oj potrzebna, potrzebna – działa bez zarzutu..
Tego wieczora załatwiamy sprawy naszego nurkowania. Opłacamy z góry, umawiamy się na rano. Przyjmuje nas dziewczyna, która na pewno nie wygląda na Kolumbijkę. Płynnie mówi i po hiszpańsku i po angielsku. Kiedy następnego dnia na nurkowaniu zapytam ją, który z nich jest natywny, dowiem się że.. duński 🙂 No tak.. po skandynawskiej urodzie można się było tego domyśleć. Ale nie uprzedzajmy faktów..
Następnego ranka trzeba się zerwać wcześnie. Mamy całkiem smaczne śniadanie w cenie. Zostanie nam z niego na dłużej w pamięci wyśmienite ciasto bananowe. Kamila będzie je odtwarzać w Polsce wielokrotnie (duże wyzwanie – jak odtworzyć ciasto bez pszenicy 🙂 ). Do
centrum nurkowego mamy kilka uliczek. Dalej jedziemy wszyscy taksówką do pobliskiej wioski rybackiej – Taganga. Tam ma swoją skromną „bazę” nasze centrum nurkowe. Kamilą będzie się opiekował Kalifornijczyk, który robi patent na divemastera, mną i jeszcze jedną Niemką będzie się opiekowała Dunka. W takim składzie udajemy się ma małą łódź. No coż – za każdym razem we mnie westchnienie, gdziekolwiek bym na świecie nie próbował nurkowania.. „Ech, X.. to nie Egipt..”. Ani taka rafa.. ani takie łodzie.. Jaka szkoda, że Egipt „utracony” został bezpowrotnie.. Z przykrością muszę też zaobserwować.. im więcej lat mam ja, tym nurkowanie okazuje się bardziej wymagającym sportem.. 😉 W zasadzie wystarczyłoby pierwsze nurkowanie w ciągu dnia.. Odpoczynek między jednym, a drugim nurkowaniem zbyt krótki.. drugie nurkowanie zbyt długie.. lub też mogłoby go wcale nie być.. 🙂 Cóż Paweł, przyjdzie kiedyś taki dzień, że i pierwsze nurkowanie będzie zbyt męczące.. Korzystaj więc, póki możesz.. 🙂
Santa Marta niewiele ma do zaoferowania. Albo też my zmęczeni nie bardzo chcemy szukać. Na pewno – to zawsze łatwo znaleźć – ma nadbrzeżny bulwar.. Jest plaża, z której korzystają miejscowi.. mimo, że paręset metrów w prawo widać żurawie portowe i wielkie
statki. Dzieci pluskają się w wodzie.. łódź rybacka wyciągnięta na brzeg.. Krąży wokół niej Kamila – upodobała sobie ten kadr.. (dzieci, łódka, zachodzące słońce) do artystycznego ujęcia. Jest trochę uliczek, po których można pokrążyć, jest placyk z małą, białą jak śnieg Catedral de Santa Marta. Przy katedrze sprzedawca ma najlepsze arepy. Postępuje z nimi trochę niestandardowo – przekraja jak bułkę od hamburgera i wsypuje do środka dodatkową porcję sera. Każe sobie płacić za to dodatkowe mil pesos (tysiąc pesos) , ale warto – palce lizać.. 🙂
Naszym ulubionym miejscem jednak, zwłaszcza wieczorem, jest nasz pobliski Parque Santander. Park – w zasadzie nieduży skwer, nawet nie ma swojego pomnika.. Jakimś to sposobem mimo stojącego wszędzie powietrza, tutaj na placyku zawsze powiew bryzy od morza – choć jesteśmy parę przecznic od wybrzeża. Wieczorami w pobliskich knajpkach gwar.. spacerujące pary.. i obowiązkowo sprzedawcy obnośni, którym co chwila trzeba odpowiadać „no, gracias..”. Kamila ma też nie lada gratkę. Na placyku, pod kopułą z kolumnami znaleźli sobie miejsce rozgrzewki miejscowi tancerze. Ci magicy potrafią zrobić ze
swoim ciałem wszystko.. na nogach, na rękach.. na głowie niemal.. Kiedy już uznają, że są dostatecznie rozgrzani, ruszają w obchód wspomnianych knajpek i kafejek i dla pieniędzy robią pokaz dla siedzących przy stolikach na zewnątrz. Nie tylko Kamila przygląda się im ciekawie. Wokół zbiera się niemały tłumek entuzjastów takiego ekstremalnego tańca-gimnastyki..
Podczas wieczornego spaceru wzdłuż bulwaru w sklepie z pamiątkami udaje nam się kupić kartki pocztowe. Strasznie nas dziwiło do tej pory, że ani w Bogocie, ani w Cartagenie, nie znaleźliśmy czegoś takiego jak kartki pocztowe.. One wystąpią jeszcze w dalszej części opowieści, bo ciekawostka to nie lada.. Na razie powiem tylko, że na pytanie, ile kosztuje znaczek na pocztówkę, sprzedawca odpowiedział „nie wiem”.. „Dziwny jakiś..” pomyślałem.. 🙂
W Santa Marta zaliczamy mały zgrzycik, jeśli chodzi o linię lotniczą, której powierzyliśmy obsługę naszych lotów domestic – Avianca. Za kilkanaście dni będziemy się chcieli samolotem Avianca wydostać z dżungli i polecieć z powrotem do cywilizacji – do Medellin. Lot jest łączony Leticia – Bogota – Bucamaranga – Medellin. Tymczasem będąc w Santa Marta dostajemy maila, z którego wynika, że fragment do Bucamaranga zostaje odwołany i musimy udać się do najbliższego biura Avianca, żeby wybrać nowe połączenie. No cóż, nie podoba nam się to, ale przerywamy „zwiedzanie” i obsługujemy tę sytuację. Najbliższe biuro jest w Santa Marta. Odnajdujemy je – przestronne, eleganckie, „marmury” na posadzce, dwie panie w czerwonych uniformach.. Zaczynam po hiszpańsku.. „czy możemy rozmawiać dalej po angielsku..?”. W końcu to nie jakaś „rozmowa o pogodzie”, ale bardzo ważna operacja zmiany biletu – mogę
nie dać rady obsłużyć tego po hiszpańsku. Zagadnięta przez mnie jedna z pań patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem – jakbym był Marsjaniem albo powiedział coś bardzo dziwnego, czy wręcz nieprzyzwoitego.. Po chwili odpowiada mi natarczywym tonem po hiszpańsku „no chyba nie ze mną!”. Chciał nie chciał zabieram się do tłumaczenia po hiszpańsku.. że tego-i-tego.. mieliśmy lecieć.. że odwołali.. i co w zamian.. bo musimy być koniecznie 23-go w Medellin. Pani sprawdza coś w systemie.. no tak.. odwołany.. Mogę Was wysłać do Bucamaranga następnym samolotem, ale nie będzie już lotu do Medellin – musicie zanocować w Bucamaranga. Ale jak zanocujecie tam, to następnego dnia nie ma lotu do Medellin i musicie lecieć z powrotem do Bogoty i stamtąd dopiero do Medellin. Teraz my patrzymy na panią, jak na Marsjankę – bo po co wysyła nas na noc do niechcianej Bucamaranga, skoro następnego ranka będziemy znowu wracali do Bogoty, w której będziemy poprzedniego wieczora. Pani na to, że gdybyśmy chcieli zostać w Bogota, to będziemy musieli dopłacić za to, bo będzie to już zmiana biletu. No cóż.. na ten moment nie akceptujemy żadnej dopłaty i bierzemy tę karkołomną kombinację, która ona nam proponuje.. Kolejną nieudaną próbę zmiany biletu podejmiemy jeszcze na lotnisku w Santa Marta.. w sumie stwierdziliśmy, że może ta dopłata będzie w sumie mniejsza, niż noclegi i taksówki w tych niechcianych miejscach przesiadkowych. Tym razem przebookowanie uniemożliwi nam awaria systemu. Po raz trzeci swoją sytuację będziemy tłumaczyć w malutkim kantorku na lotnisku na skraju dżungli w Leticia.. Śmiejemy się, że pracownik centrali, który trzykrotnie odsłuchiwał przez telefon tej opowieści (każda z pań musiała to załatwiać telefonicznie z centralą – nie bezpośrednio w systemie) stwierdził w końcu „weź im te bilety zmień, jak chcą.. chcą zostać w Bogocie.. nie chcą do Bucamarangi.. zostaw ich w Bogocie.. nie chcą dopłacać.. niech nie dopłacają.. zrób to.. niech ja już nie słyszę więcej tej opowieści..”. Tak też się stało, miła pani w kantorku w dżungli.. załatwiła nam to bez żadnej dopłaty.. Ale trochę uprzedziłem bieg wydarzeń, chcąc opowiedzieć całą „przygodę” z Aviancą za jednym podejściem. Na razie jutro rano jedziemy z Santa Marta do miejscowości Guachaca do naszej zarezerwowanej chatki na plaży.. 🙂
Kamila:
Paweł skradł mi styl.. 🙂 formę opowieści i budowę zdań.. wydaje się, że skradł mi też każdą moją myśl.. 🙂 Tak się wczuł, że trudnym stało się dodać coś od siebie, zripostować, mieć inny punkt widzenia, świeżo coś opowiedzieć.. 🙂 Podejmuję jednak to wyzwanie..
Dla mnie droga do Santa Marta to.. jak zawsze.. obserwacja krajobrazu i przydrożnego życia.
Przez wzgląd na Shakirę chwila ekscytacji podczas przejazdu przez Barranquilla.. A od pewnego momentu podróży przyciągające uwagę tereny – lasy w jeziorach.. i dopiero po dłuższej chwili dochodzę do wniosku, że to jest coś nienormalnego – te usychające w wodzie drzewa.. była tu jakaś powódź? ulewa? Czy może to morze i drzewa umierają z powodu zasolenia? Jak się dowiadujemy kilka dni później – to morze.. 2-3 miesiące wcześniej miało tu miejsce małe tsunami spowodowane ruchami tektonicznymi na Morzu Karaibskim.. Poziom wody podniósł się o kilka metrów.. zalał ląd..
Podobno ucierpiał również nadmorski deptak w Santa Marta i uliczki położone najbliżej wody.. Gdy przybywamy do tej miejscowości, nie ma śladu po tej katastrofie.. Santa Marta to najstarsze miasto w Kolumbii założone w 1525 i najstarszy port na Morzu Karaibskim.. Poruszamy się po jego małym fragmencie, kilka przecznic w jedną stronę, kilka przecznic w drugą stronę, wybrzeże, marina.. jest przyjemnie.. czuję się tu dobrze.. zachód słońca, dzieci chlapiące się w wodzie, polowanie na ciekawe ujęcia z aparatem.. mamy różne zadania:
znaleźć biuro centrum nurkowego, znaleźć biuro linii lotniczych, znaleźć kantor wymiany walut (oj, niełatwe), znaleźć pocztę (oj, niewykonalne), znaleźć punkt, z którego odjeżdża autobus wiozący nas w kolejne miejsce, znaleźć dobre uliczne jedzenie 🙂 Cudowne jest nasze wieczorne przesiadywanie na ławce na skwerku i przyglądanie się ludziom.. No, i ci tancerze.. Boys Band ach! Zachwyca graffiti na murach – obrazy, dzieła sztuki, nie widzę ich tu tyle, co w Bogocie, ale są równie wspaniałe! Interesuje uliczne życie.. Np. „salon kosmetyczny” na chodniku pod ścianą budynku.. rząd krzeseł, na każdym klientka, przy każdej klientce pani kosmetyczka.. która w tych ulicznych warunkach, wśród tłumu przechodniów, ulicznego handlu, w skwarze dnia i w oparach spalin farbuje klientce brwi na kruczo-czarno.. Zdumiewa mnie miejsce tych usług i zdumiewa mnie samo farbowanie.. Już któryś dzień przecież patrzę na ciemne karnacje Kolumbijek, na ich czarno oprawione oczy i myślę z zazdrością „ech, one z taką urodą nie muszą sobie nawet rzęs malować”.. A tu nagle i zaskakująco okazuje się, że oprawa oczu jest wynikiem kosmetycznych zabiegów i że nawet przy takiej karnacji kobiety poprawiają naturę 🙂
Jedzenie – mango na ulicy!!! To w Santa Marta po raz pierwszy doświadczam nowej, wspaniałej wersji mango.. Jeden ze sprzedawców podając mi kubek z pokrojonym owocem pyta „un poco sal? pimienta? limon?” Wybałuszam gały.. On widząc to oświadcza, że koniecznie muszę spróbować takiej wersji.. i odtąd to moja ukochana wersja.. Mango po
kolumbijsku.. z solą, pieprzem i odrobiną soku wyciśniętego z limonki! Obłędne! Polecam! Limonki z Kolumbii są znacznie, znacznie mniejsze od tych, które można kupić w Polsce, a Kolumbijczycy wyciskają z nich sok czymś, co trochę przypomina naszą wyciskarkę do czosnku. Oprócz tego naprawdę świetne uliczne arepas con queso.. Najlepsza wersja arep – z serem, i chyba właśnie tutaj są najsmaczniejsze z tych, które było nam dane podczas całej wyprawy próbować.. Szukamy też lodów.. jednak nas nie zachwycają.. Zachwycają natomiast hotelowe śniadania – są świeże owoce, kawa, wspomniane przez Pawła boskie ciasto bananowe i spory wybór różności (co przy podróżowaniu z naszym budżetem nie jest wcale takie oczywiste) 🙂
Nurkowanie.. dla mnie wersja snorkeling 🙂 Wyskakujemy z łódki u wybrzeży Isla de La Aguja.. Oglądam podwodne rośliny i stworzonka.. Największe wrażenie robi ławica maleńkich rybek.. ich łuski odbijają światło słoneczne i mienią się pod wodą zachwycająco.. jakby płynęło się wśród drobinek srebra.. no i mam Kalifornijczyka na wyłączność 🙂 Kalifornijczyk robi mi nawet zdjęcia pod wodą i nad wodą.. ale nie wyglądam jakoś specjalnie korzystnie w tym wszystkim, maska, nakrycie głowy, pianka, płetwy.. całe to wyposażenie to dla mnie najbardziej uciążliwy element zabawy i z ulgą zdejmuję to z siebie po powrocie do bazy.. A nasze kolejne spotkanie z wodą nie będzie już wymagało ekwipunku większego niż kąpielówki 🙂
Leave a Reply