Viajero.pl

Droga.. nie cel..

  • Galerie
    • Namibia 2022
    • Dominikana 2021
    • Meksyk 2021
    • Kostaryka 2019
    • Kuba 2018
    • Kolumbia 2017
    • Peru-Boliwia 2016
    • Birma 2015
    • Indonezja 2014
    • Gwatemala-Honduras 2013
    • Tajlandia-Laos-Kambodża 2012
    • Meksyk-Gwatemala 2011
    • Indie 2010
    • USA Southwest 2009
    • Peru 2008
  • Filmy
    • Namibia 2022
    • Dominikana 2021
    • Meksyk 2021
    • Kostaryka 2019
    • Kuba 2018
    • Kolumbia 2017
    • Peru-Boliwia 2016
    • Birma 2015
    • Starsze Video
      • Indonezja 2014
      • Tajlandia-Laos-Kambodża 2012
      • Meksyk-Gwatemala 2011
      • Indie 2010
      • USA Southwest 2009
      • Peru 2008
  • Blog
  • Mapy
    • Namibia 2022
    • Dominikana 2021
    • Meksyk 2021
    • Kostaryka 2019
    • Kuba 2018
    • Kolumbia 2017
    • Peru-Boliwia 2016
    • Birma 2015
    • Indonezja 2014
    • Gwatemala-Honduras 2013
    • Tajlandia-Laos-Kambodża 2012
    • Meksyk-Gwatemala 2011
    • Indie 2010
    • USA Southwest 2009
    • Peru 2008
    • Viajero.pl 2008-2021
  • Książki
    • Kolumbia 2017
    • Peru-Boliwia 2016
    • Birma 2015
    • Indonezja 2014
    • Gwatemala-Honduras 2013
  • O nas
  • Kontakt
  • Facebook
  • Instagram
  • Twitter
  • Pinterest
  • YouTube

Kolumbia 2017 – KANION RIO CLARO

2017-12-31 by pawelz Leave a Comment

Paweł „Viajero”:
Kanion Rio Claro – znalazłem go w Internecie jeszcze przed wyjazdem. Cañón del Rio Claro Reserva Natural. Mieszanka natury i rustykalnego luksusu. W ramach tego pierwszego – wapienny kanion niezbyt szerokiej, ale wartkiej rzeki Rio Claro. Wyrzeźbiony głęboko w wapiennym podłożu, z marmurowymi brzegami-plażami, ze stromymi białymi ścianami drążonymi jaskiniami. W tę biel wdziera się jednak zielona bujna roślinność i to ona tu
dominuje. Wysokogórski las deszczowy – dżungla trzy godziny drogi od Medellin. Położona jednak na takiej wysokości, że nie uświadczysz tu ani jednego komara – idealne rozwiązanie 🙂 W ramach tego drugiego – czyli luksusu – wybudowany na stromym wapiennym zboczu butikowy eco hotel z drewnianych bali.. Przyznaję, że zdjęcia El Refugio – hotelu bez ścian urzekły mnie. Nie bacząc na cenę apartamentu z łóżkiem w koronach drzew zdecydowałem, że chcę tam być.. móc obudzić się przed świtem i widzieć, jak deszczowy las „wydycha” do góry poranną mgiełkę.. żeby odzyskać ją od nieba na powrót z wieczornym rzęsistym deszczem.. 🙂
Z Guatape do Rio Claro dostajemy się dwoma skokami. Pierwszy – autobus do Medellin; drugi – ze znanego nam już Terminal del Norte w Medellin autobus w kierunku Doradal – małej miejscowości przy krajowej drodze nr 60. Droga przez góry dostarcza nam niezapomnianych widoków – otwarte szeroko panoramy na zielony pofałdowany krajobraz. Dojazd do Parque Rio Claro okazuje się zaskakująco prosty. Na 154 kilometrze krętej górskiej drogi prosimy o wysadzenie. Tuż przy szosie brama – wejście na teren parku. Recepcja – tutaj formalności meldunkowe i opłaty. Teraz czeka nas przynajmniej kilometrowy marsz z plecakami przez las. Mijamy kolejno kemping, mniej okazałe cabañas do wynajęcia.. aż dochodzimy w końcu do zbudowanych z drewnianych bali – Centro de informacion i Restaurante. Dostajemy klucz do naszego apartamentu. To jednak nie koniec spaceru. El Refugio (hiszp. – „schronienie”) jest ostatnim zabudowaniem usytuowanym najdalej w górę rzeki. Kolejne paręset metrów przed nami, tym razem towarzyszy nam już cały czas wartka woda płynąca zakosami.
Widok naszego „pokoju” wynagradza nam 1,5 km dźwigania plecaków i wspinaczki po schodach do jednej trzeciej wysokości kanionu. Niby widziałem te pokoje bez ścian na
zdjęciach.. ale to chyba jeden z niewielu przypadków, kiedy „pokój hotelowy” wygląda lepiej w – nomen omen – naturze, niż na zdjęciu. Do dyspozycji mamy dużą zadaszoną „werandę” z wielkim łożem pod moskitierą, która wisi tutaj chyba tylko dla ozdoby i podkreślenia podróżniczego klimatu. Ponieważ jesteśmy na najwyższym piętrze El Refugio, nasze łóżko wypada na wysokości koron drzew. W dole głośno szumi rzeka. Na naszej werandzie mamy również odkrytą łazienkę, a w zadaszonej wnęce prysznic. Niezwykłe zderzenie – nienaturalna, jak na tak dobre warunki zakwaterowania, bliskość Przyrody. Rzadko można mieć te dwie rzeczy razem. Z reguły albo Przyroda – albo Luksus. Nawet, gdyby El Refugio i widok z niego miał być jedyną atrakcją tych kilku ostatnich dni, to warto było tu przyjechać.
Ale możliwość podglądania przyrody to nie wszystko. Wartka rzeka stwarza warunki do raftingu. Spadek nie jest zbyt duży i na pewno na raftingowej skali trudności nasza Rio Claro plasuje się w dolnych stanach. Sytuację podkręca jednak padający przez całą noc deszcz. O poranku widzimy, że nasza rzeka „claro” (hiszp. – „czysta”) zamieniła się w bardziej rwącą rzekę „marrón” (hiszp. – „brązowa”). Poziom wody podniósł się o jakieś dwa metry, podtapiając część nadbrzeżnych ścieżek. Żeby dotrzeć na śniadanie musimy brodzić miejscami po kolana w wodzie. I właśnie takiego dnia wypadło nam spróbować raftingu 🙂 Obsługa pakuje nas do pontonu. Razem z nami ląduje w nim druga para – Kolumbijka i Amerykanin. Sternik trochę
utyskuje, że będzie nas mało do wiosłowania. Ubierają w kapoki i kaski, dają wiosła w ręce i udzielają krótkiego instruktarzu rzecznej nawigacji. Ogranicza się on do tego, że nasz przewodnik-sternik oznajmia: „kiedy będę krzyczał: Fuerza! Adelante! macie wiosłować jak szaleni, a kiedy krzyknę Tranquilo! macie wyjąć wiosła z wody” 🙂 Wbrew ostrzeżeniom zabieram telefon, żeby zrobić filmik z naszego raftingu. Mimo, że rzeka niezbyt wymagająca, to jednak większość czasu trzeba wiosłować. Z mojego nagrywania niewiele wychodzi. Za to na jednym z zakoli wypycha nas na brzeg, i gdy wychodzę na brzeg, ponton wtarabania się na mnie i nie mogę się spod niego wydostać – mój telefon w kieszeni bierze długą kąpiel 🙂 Okazuje się jednak później, że solidna koreańska marka przetrwała topienie – aparat po rozebraniu i gruntownym suszeniu, po dobie nadaje się do ponownego użytku 🙂 Jeszcze większą atrakcją – niż walka z rwącą rzeką – jest dryf wpław na spokojniejszym końcowym odcinku. Przewodnik znając dobrze rzekę pozwala nam wyskoczyć do wody i jakieś sto metrów dawać się nieść rzece. Płyniemy z prądem obok pontonu szybkim, swobodnym, nieważkim lotem – niezapomniane wrażenie 🙂
Drugie niezapomniane przeżycie to jaskinia. Dobrze, że Lonely Planet podpowiedziało nam tę atrakcję, bo być może sami zlekceważylibyśmy ją. „Jeśli będziecie w Rio Claro nie opuśćcie wycieczki do Caverna de los Guácharos”. Myślimy, że jak wszystko w Rio Claro ta aktywność też jest dosyć light’owa. Życiowe doświadczenie – kilka odwiedzonych w kraju i na świecie jaskiń – podpowiada: „może pół godzinny spacer po jaskini.. może ładnie iluminowanej.. pewnie gdzieś niedaleko od rzeki.. jak wszystko tu, w zasięgu niezbyt długiego spaceru..” Może nietypową odrobinę informacją jest fragment opisu wycieczki, informujący, że od odwiedzających wymaga się dobrej kondycji i że część trasy trzeba przepłynąć. Ponownie rozdano nam kapoki i kaski. Na wycieczkę idzie z nami kilkanaście osób. Ruszamy.. Jeden przewodnik prowadzi tę dużą grupę. Po pierwsze okazuje się, że wejście do jaskini wcale nie jest „gdzieś niedaleko”.. Dłuższy kawałek idziemy w górę rzeki. Przy wodospadzie wypływającym z przeciwległej ściany przewodnik zatrzymuje grupę i tłumaczy, że – nie jesteśmy pewni, czy dobrze zrozumieliśmy.. – będziemy wychodzili na końcu przez ten wodospad.. Co?? Dalej przechodzimy na drugą stronę rzeki przez wiszący most.
Poprzedniego dnia podczas spaceru żałowaliśmy, że nie można było na niego wejść – był zamknięty. Jako uczestnicy wycieczki mamy jednak teraz prawo skorzystania z tej przeprawy. Przechodzimy pojedynczo, bo buja nim niemiłosiernie.. Na drugim brzegu rzeki ścieżki już nie ma. Idziemy bezdrożami, to pod górę.. to w dół.. po kamieniach.. po wykrotach. Już wtedy stwierdzam, że żaden z organizatorów w Europie nie zaryzykowałby takich warunków. Tysiące okazji do złamań kończyn – pozwy, odszkodowania.. A tutaj.. jeden wyluzowany przewodnik – nawet nie za bardzo kontrolujący, czy wszyscy nadążają za jego forsownym tempem. Na szczęście w takich sytuacjach wśród ludzi w sposób naturalny uaktywniają się odruchy wzajemnej pomocy. Asekurują się.. podają sobie ręce.. podtrzymują.. Nie wiem, ile trwa dojście do jaskini – może godzinę. W takich sytuacjach, kiedy człowiek ociera się o granice swoich fizycznych możliwości – czas płynie inaczej.. 🙂 Przed wejściem do jaskini krótki odpoczynek. Przewodnik zbiera bilety, żartując, że przydadzą mu się na koniec do sprawdzenia, czy wszyscy przeżyli.. 🙂
No i zaczyna się.. już samo zejście do jaskini jest niezłym wyzwaniem – po stromym gołoborzu, ze dwa piętra w dół.. do czarnego otworu. Że nikt sobie niczego nie złamał przy tym schodzeniu bez żadnej asekuracji – cud 🙂 Od samego początku widać, że to nie będzie
„spacer” po jaskini. Widać też od razu po co nam kapoki i kaski. Tego żadna wyobraźnia nie podpowiedziała – bo jeszcze nigdy z czymś takim do czynienia nie miała! 🙂 Dnem jaskini rwie wartki strumień. Chwilami jest jedynie do kolan.. ale przez większość czasu do pasa. Droga przez jaskinię nie biegnie w poziomie. Na długości kilometra myślę, że różnica poziomów wynosi kilka pięter. Ale zanim zaczyna się nasza hardcorowa przygoda, nasz przewodnik organizuje nam małe psychologiczne warsztaty.. W migotliwym świetle naszych latarek docieramy do sali ze skalną półką, na której możemy wszyscy się pomieścić. Prosi, żebyśmy usiedli i wszyscy wyłączyli latarki. Robimy to.. Zapada kompletna ciemność.. Trudno nawet powiedzieć, że „ciemność”. Ta – choćby przez bycie na drugim biegunie „jasności” ma z nią jakieś konotacje. Tu bardziej zapada „n i c o ś ć”.. która jest poza jasnością i.. poza ciemnością. Po jakimś czasie przestajemy być cieleśni, przestajemy mieć zmysły.. Stajemy się jedynie umysłem, jaźnią, czy myślą.. Im dłużej trwa ten stan, tym Ego czuje się w nim coraz mniej komfortowo. Wręcz staje się to po jakimś czasie nieznośne. Nicość jak czarna wata wdziera się oczodołami do mózgu – wypiera wszystko.. N i c o ś ć – jak..
A potem zapalamy latarki i wracamy do życia, żeby zażyć hardcoru 🙂 Zaczynamy zjeżdżać kamiennymi rynnami, źlebami, skaczemy razem ze spienioną wodą do kolejnego kotła bez dna pod nogami. Przepływamy na drugi brzeg kolejnych studni.. wspinamy się do kolejnej rynny, żeby znowu ślizgiem zjechać i chlupnąć do następnego kotła wypełnionego spienioną wodą. Tu jeszcze bardziej ludzie pomagają sobie. Nie tylko nam zabrakło wyobraźni. Nie wszyscy mają latarki. Najlepiej wychodzą na tym Ci, którzy mają latarki-czołówki, które mogą nałożyć na kaski – mają dzięki temu wolne ręce. Reszta ma jakieś prowizorki typu latarka w torebce foliowej – nie wszystkie przeżyły. Co poniektórzy wybrali się na ten „lightowy spacer” w okularach. Chłopak przed nami próbuje rozpaczliwie ochronić swoje szkła przywiązując okulary do wstążek kapoka. No w każdym razie zabawa jest przednia 🙂 Kamila zanim jeszcze wydostaniemy się oświadcza, że „już nigdy więcej żadnej jaskini!!!”. Za to ja cały happy z przygody a’la Indiana Jones 🙂 Ostatnim akordem naszej aventury jest rzeczywiście wydostanie się z ostatniej komory przez ścianę wraz z wodospadem. Schodzimy pojedynczo, stopień po stopniu, po drabince sznurowej zalewani potokami wody 🙂
Taka to przygoda. „Wycieczka do jaskini” okazała się prawdziwą wyprawą speleologiczną dla żółtodziobów.. Nikt nie zginął.. nikt nie odniósł obrażeń, nie licząc obtartych łokci i poobijanych kolan. Przewodnik nawet nie przeliczył na koniec, czy przypadkiem nikt z nas mu się nie utopił po drodze – ot, cała Kolumbia.. 🙂

P.S. To zdjęcie zostało wykonane specjalnie z myślą o Viajero.pl. Koncept zrodził się, kiedy w dniu wyjazdu z Rio Claro.. goląc się.. w lustrze patrzyłem na odbicie lasu – bezcenne..

Filed Under: Kolumbia 2017 Tagged With: Blog

Kolumbia 2017 – MEDELLIN, GUATAPE

2017-12-22 by pawelz Leave a Comment

Paweł „Viajero”:
„Medellin – miasto Escobara” – jakże krzywdząca etykietka. Żyje w nim przecież ponad 2 mln ludzi niemających nic wspólnego z kartelem, a garstce gangsterów udało się wpisać to miejsce do zbiorowej świadomości właśnie w ten sposób. Prawdą jest, że do 2003 – zgodnie z badaniami Interpolu – Medellin uważane było za najniebezpieczniejsze miasto na świecie, z liczbą zabójstw na poziomie 700 rocznie. „Medellin – jedna z narkotykowych stolic świata”.. etykietki można by mnożyć. Dzisiaj jednak to już przeszłość. Dla nas to głównie węzeł komunikacyjny – miasto na szlaku naszej wyprawy. Mając niewiele czasu, musimy dolecieć do Medellin, żeby lądem dostać się do Guatape. Przy okazji chętnie na chwilę odetchniemy
atmosferą tego miasta. Położone w górach na wysokości 1 538 m n.p.m, w dolinie rzeki Rio Medellin – niezbyt szerokiej, wartko toczącej swoje wody za pośrednictwem kolejnych „rio” aż do samej Rio Magdalena.
Zdjęcia Guatape zobaczyliśmy jeszcze w kraju, kiedy szukaliśmy miejsc wartych zobaczenia w Kolumbii. Trafiliśmy na nie niezależnie, a potem już zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy to „coś” koniecznie zobaczyć. Mnie zdjęcia Guatape przypominały planszę do jakiejś gry fantasy albo misterną makietę kolejki Pico – choć bez szyn 🙂 Wykonane z góry zdjęcia pagórkowatego krajobrazu, w który wrzynają się nieregularne jęzory połączonych ze sobą jezior, jeziorek – niczym mikro-fiordy jakieś o zielonkawo-turkusowej barwie. Wśród nienaturalnie zielonej scenerii pagórów wąskie nitki dróg, małe zabudowania, mosty, mosteczki. Jakby tej nienaturalnie lukrowanej atmosfery makiety było mało, okolica ozdobiona jest jeszcze jednym zaskakującym elementem, który nie wiadomo, jak mógł znaleźć się w tej scenerii. Mianowicie góruje nad tym wszystkim 220-metrowy granitowy ostaniec. Ni stąd ni zowąd z obłych porośniętych trawą pagórów wystaje nagi, olbrzymi kamulec. W naturalnej
szczelinie-pęknięciu ludzie wykonali schody – skała z jednej strony wygląda jak zafastrygowana. Z kamulca zrobiono atrakcję turystyczną. Na szczyt El Peñón de Guatapé prowadzi ponad 700 schodków. Każdy chce wspiąć się i z jego szczytu zobaczyć okolicę.. 🙂
Ale po kolei.. 🙂 W Medellin mieliśmy być już wczoraj. Z powodu zamieszania z naszym łączonym z kawałków lotem Leticia – Medellin, musieliśmy wczoraj zanocować jednak z Bogota. Niepotrzebna jazda taksówką z lotniska do centrum.. niepotrzebna jazda z powrotem na lotnisko. Avianca zabrała nam pół dnia i parędziesiąt tysięcy pesos z naszego wyprawowego budżetu. Lotnisko Medellin jest daleko za miastem. Widocznie ciężko byłoby wlatywać dużym Boeingiem w dolinę. Znaleziono więc kawałek płaskiego na płaskowyżu ponad nią. Prawie godzina drogi do centrum miasta – na szczęście lotniskowym busem, a nie taksówką. Bus zatrzymuje się jedną przecznicę od naszego hotelu. Hotel w dużej kamienicy, nie ma recepcji na dole, windą na pierwsze piętro, a tam atmosfera i wystrój przypominają trochę dom wczasowy FWP 🙂 Zanim się rozgościliśmy, odsapnęliśmy.. już pół dnia w Medellin nam przeleciało. Zostało praktycznie tylko popołudnie. A jeszcze okazuje się, że kawałek z tego czasu muszę zabrać na „logistykę”. Zadaniem samozwańczego kierownik-skarbnika wyprawy jest m.in. dbanie o to, żeby nie zabrakło lokalnej waluty 🙂 Po słynnej akcji z kantorem na Bali obiecałem sobie nie wymieniać już nigdy większych sum. No ale czasem okoliczności nie wspierają takich postanowień. Lustruję najbliższe punkty programu i wychodzi mi, że nigdzie po drodze możemy już nie znaleźć casa de cambio. Guatape – malutka mieścina.. Rio Claro – dzika głusza w lesie nad rzeką.. a wszędzie potrzebne kochane pesos. Wychodzi mi, że muszę wymienić przynajmniej 500$, żeby starczyło do powrotu do Bogoty. No trudno, trzeba się będzie bardzo pilnować. Wychodzimy na miasto – jesteśmy nawet w ruchliwym jego centrum. W zasięgu wzroku centkowany dwoma kolorami marmuru – pałac kultury Rafael Uribe, duży ruchliwy skwer Plaza Fernando Botero z jego pulchnymi rzeźbami z brązu i estakada napowietrznego w tym miejscu odcinka metra.
Przez kilkanaście minut szukamy w sąsiednich uliczkach casa de cambio. Jeśli nie ma go w takiej centralnej części miasta, to gdzie ma być.. Nie widać też żadnego banku. W końcu przychodzi mi do głowy zapytać – widzę duży sklep jubilerski. Zagadnięty o wymianę wysoki
Murzyn–sprzedawca macha na mnie, żebym wyszedł za nim na ulicę. Myślę, że chce mi pokazać gdzieś w perspektywie ulicy, gdzie szukać wymiany, ale nie.. Murzyn idzie kilkanaście metrów oglądając się co jakiś czas, czy idę za nim. Daję znaki Kamili, żeby szła za mną. Zatrzymujemy się pod wysokim budynkiem. Murzyn zaczepia kogoś krążącego pod nim. Widzę z gestów, że pyta o kogoś, a ze strzępków konwersacji słyszę, że „musimy wjechać na górę, bo ma teraz przerwę obiadową”. Orientuję się już, że mamy do czynienia z jakąś cinkciarską okolicznością – nie będzie casa de cambio :O. Szybka ocena sytuacji – myśli przelatują przez głowę: „nie mam wyjścia.. nie wymienimy pieniędzy poza Medellin.. nie możemy się ruszyć bez pesos.. stop – niebezpieczeństwo.. zostało parę godzin do wieczora.. zaciukają nas.. ani śladu casa de cambio.. dobra, idziemy!..” Murzyn prowadzi nas do windy, jedziemy na szóste piętro. O ile na parterze było jeszcze elegancko – marmury na podłodze i marmurowa recepcja z recepcjonistką, o tyle po wyjściu z windy na piętrze kompletnie inna sceneria. Wygląda, jakbyśmy znaleźli się w piwnicy, a nie na szóstym piętrze. Głównie za sprawą tego, że w każdych drzwiach na korytarzu olbrzymia żelazna krata. Nawet jeśli wewnętrzne drzwi są otwarte i widać, co znajduje się wewnątrz, to przez grubą solidną kratę. Murzyn prowadzi nas do jednej z takich krat. Przez otwarte wewnętrzne drzwi woła do środka: „Fernando, masz gości..”. Po wypełnieniu misji naganiacza, Murzyn wraca do windy. Fernando
otwiera kratę i wpuszcza nas do niewielkiego pomieszczenia. Gra włączony telewizor – BTW.. wiadomości donoszą o postępach policji Medellin w walce z przestępczością. Z małego pokoju można wyjść na duży balkon – taras, na którym przy stoliku siedzi czterech mężczyzn grających w domino. Złote łańcuchy na szyjach.. sygnety na palcach.. no coś mi to przypomina 🙂 Fernando dowiaduje się, ile dolarów chcemy wymienić.. proponuje w pierwszej chwili mocno zaniżony kurs. Zakładam blef i mówię tyle-i-tyle za dolara, albo idziemy.. dla poparcia odwracam i sięgam do zamka w kracie. Fernando rzuca „spokojnie i tak nikt wam nie wymieni dolarów bez mojej zgody”. Ale widać pół-hurtowa kwota jest i dla niego atrakcyjna, bo zmienia front, przyjmuje mój kurs i rzuca „ok, senor”. „Musimy tylko chwilę poczekać, nie mam całej kwoty tutaj.. zaraz zadzwonię i przyniosą..”. Stoimy dłuższy czas, oglądając kolejne doniesienia o postępach policji. Fernando widzi, że słucham – uśmiecha się porozumiewawczo „aha.. postępy”. Kamila niepokoi się.. na co czekamy?. Upłynęło z dziesięć kłopotliwych minut.. dzielonych między rzucanie kątem jednego oka na telewizor, drugiego na czterech osiłków grających w domino na tarasie.. W końcu słychać windę, szczęk kraty wchodzi szósty – „łącznik”. Podwija nogawki spodni i zaczyna zza skarpet wyjmować pliki banknotów. 500 dolarów to po naszym kursie 1 375 000 pesos.. nawet w największych nominałach, czyli po 5 000 pesos – jest trochę tego papieru. Fernando szybko przelicza banknoty liczarką. 800 000.. dorzuca część z szuflady, po czym woła do kolegów na balkonie „chłopaki, brakuje 200 000.. przeszukajcie kieszenie, trzeba zebrać resztę”. Chłopaki wstają od domina i zaczynają
opróżniać kieszenie.. brakuje tylko w tej scence, żeby powykładali pistolety na stół w trakcie tego przeszukiwania.. 🙂 W końcu cała kwota jest zebrana. Fernando wręcza ją nam do przeliczenia. Kamila liczy, ja „kontroluję” sytuację czujnym okiem 🙂 Na koniec kolumbijski biznesmen-dżentelmen rzuca „senor, to przyjemność robić interesy z panem”.. Nie czekając na windę, schodami wycofujemy się z miejsca zdarzenia 🙂 Klucząc uliczkami dla zmylenia ewentualnego pościgu docieramy do pokoju hotelowego, żeby zostawić w nim kasę. To moje główne wspomnienie z Medellin 🙂 Chcieliśmy pooddychać atmosferą miasta – proszę, Opatrzność zorganizowała możliwość pooddychania.. nawet przyspieszonego.. 🙂
Już raz o tym pisałem. W Bogocie.. Co zrobić, jeśli nie ma się dużo czasu w jakimś mieście – trzeba wjechać gdzieś na górę, żeby miasto znalazło się u Twoich stóp. Żeby mieć to poczucie, że widziało się je „całe”. W Medellin taką okazję stwarza metro i należące do niego dwie odnogi kolejki linowej. Doliną biegnie jedna linia naziemnego metra. Na dwie strony odłączają się od niego i wspinają na zbocza okalające dolinę dwie linie kolejki linowej. I właśnie takie rozwiązanie wybieramy.
Na Plaza Botero dowiadujemy się, w którą stronę i ile stacji mamy przejechać, żeby przesiąść się na kolejkę linową. Dowiadujemy się od chłopaka, który jak wielu innych sprzedawców na skwerze, próbuje namówić przechodniów na zakup różnych przedmiotów. Indianin w czarnej skórzanej kurtce i glanach sprzedaje ręcznie robioną biżuterię. Kamila-sroczka kupuje u niego bransoletki. Chłopak rozgaduje się – na wiadomość, że jesteśmy z Polski, opowiada, że jego kumpel mieszka z dziewczyną z Polski i na dowód tego, prezentuje nam znajomość dwóch polskich słów – jednego na „k” i drugiego pochodnego na „s”. To drugie, na nasze polskie ucho, odtwarza tylko w zarysach.. 🙂 Oprócz doraźnej wiedzy o metrze, wyposaża nas również w wiedzę ogólną – poza które calle i avenida nie wychylać się po zachodzie słońca..
Po przejechaniu kilku stacji metra, w cenie biletu przesiadamy się do wagonika kolejki linowej. Peszek – zaczyna kropić, siąpić. Takie będzie nasze wspomnienie z Medellin. Przez okno kolejki linowej, przez krople wody, przez mgiełkę. Lecimy nad scenerią znaną z filmu Narcos. Całe nieotynkowane dzielnice, z wąskimi uliczkami halsującymi pod górę pod różnymi
kątami, barwy miedzianej gleby tam, gdzie nie ma budynków. Wylatujemy z miasta. O dziwo kolejka leci sobie dalej. No, może nie tak „o dziwo”.. przeczytaliśmy, że linia „L” udaje się aż do parku krajobrazowego Parque Arvi. Wielka połać zielonych lasów – miejsce niedzielnych wypadów mieszkańców. Nie wysiadamy na końcowej stacji, zakręcamy i wracamy do miasta. Mgła gęstnieje.. widać coraz mniej, aż w końcu nie widać nic. Dopiero kiedy obniżamy lot, wylatujemy nagle z chmur wprost na panoramę miasta – choć nadal przez krople spływające po szybie.. Dzięki wypadowi metrem wiemy też, gdzie jutro szukać dworca autobusowego Terminal del Norte.
Z innych migawek z wieczornego spaceru po Medellin.. olbrzymie wozy na dwóch kołach z owocami na sprzedaż – banany, mango, ananasy; Najpyszniejsze arepy, jakie jedliśmy w całej Kolumbii na rogu – nie pamiętam, której calle :); Rewir przy jednym z kościołów z wymalowanymi jaskrawo prostytutkami, prezentującymi swoje kolumbijskie wdzięki w obcisłych legginsach; Tańczący korowód Hare Kryszna na placu Botero; Pięknie oświetlone Muzeum prowincji Antioquia..
Rano metrem na dworzec autobusowy. Mamy szczęście – ledwo wchodzimy do wielkiej hali, po jej płaskim dachu zaczyna bębnić rzęsisty deszcz. W rzędzie kas różnych przewodników trzeba znaleźć właściwego, który ma w ofercie autobusy do Guatape. Nie jest
to trudne – na kantorkach napisy informujące, dokąd jeżdżą linie, w niektórych nawet wyświetlacze z godzinami najbliższych odjazdów w poszczególnych kierunkach. Mamy bilety.. przez punkt kontrolny przypominający lotniskowe security – z regularnym sprzętem do prześwietlania bagażu – dostajemy się do strefy odjazdów. Odnajdujemy swój „gate” z naszym autobusem. Długi wyjazd z miasta, niestety ten znany już z dojazdu z lotniska – te same widoki przez godzinę. Przejeżdżamy zresztą niedaleko lotniska. Dopiero za nim nieznane krajobrazy. Robi się jeszcze ciekawiej, kiedy zjeżdżamy z krajowej 60-ki. Jedziemy przez obszary wiejskie, krajobraz robi się pagórkowaty. Okolica wygląda na niezwykle żyzną. Wszędzie poletka przeróżnej maści. W końcu po kolejnej godzinie w pagórkowatym terenie pojawia się on – El Peñón de Guatapé. Na razie szybko nam znika z oczu między wzgórzami. Jutro do niego wrócimy.
Miasteczko Guatape.- jak kolorowe pudełeczko. Pewnie nie wiadomo już dzisiaj, jak to się zaczęło. Ktoś jeden zrobił na elewacji swojego domu takie kolorowe plafony, sąsiad podpatrzył.. drugi też.. i wytworzyło się swoiste współzawodnictwo. Elewacje większości domeczków pokrywają dziś takie kolorowe plafony. Widać, że tradycja jest wciąż żywa, bo niektóre z ozdób dotyczą nowoczesnych przedmiotów – choćby gitara elektryczna, czy motocykl. Jeśli do tego dołoży się niewysokie kute latarenki przy uliczkach, można sobie
wyobrazić, jak urokliwie wygląda ta mieścina. Z liczby sklepów z rękodziełem i pamiątkami wnoszę, że miasteczko po części żyje z turystów. Ale nie wiem, czy z tych zagranicznych – nie widać ich wielu. Być może to popularny kierunek weekendowych wypadów mieszkańców Medellin. Dwie godziny drogi, a zupełnie inny zielony, bajkowy świat, zatopiony w turkusowej wodzie.
A propos „zatopiony”.. dopiero w samym Guatape dowiedzieliśmy się, że do powstania tego bajkowego krajobrazu przyczynił się człowiek. Okazało się, że te „fiordy” wewnątrz lądu, to efekt budowy w latach 70-tych hydroelektrowni na pobliskiej rzece i zatopienia okolicznych terenów przez rozlewisko spowodowane wybudowaniem tamy. No cóż, przyznaję, że trochę to ujęło temu krajobrazowi 🙂 Była w tym jakaś magia, póki nie okazało się, że tej magii dopomógł człowiek..
Tuk-tukiem jedziemy pod kamień. Pech.. jedyny dzień, który mamy na wspięcie się na El Peñón i regularnie leje. Wspinamy się po schodach. Zamiast turkusowej wody na dole, siwe warkocze wody w powietrzu.. do tego biała wata mgły.. Kiedy jesteśmy w połowie, w tej mgle
nic już nie widać. Wygląda na to, że żadnego zdjęcia na górze nie zrobimy. Pozostanie nam sama satysfakcja z pokonania 700-set stopni.. 🙂 Po dojściu na szczyt rozgrzewamy się w punkcie gastronomicznym kawą rozpuszczalną grzaną w mikrofalówce. Przez trzy godziny, które spędzimy na szczycie, ani na chwilę nie przestanie siąpić. Ani na chwilę też nie wyjdzie słońce.. Na szczęście będą momenty, kiedy mgła trochę zostanie rozwiana. I z tych momentów pochodzą oczywiście nasze zdjęcia.. Cóż – wszyscy mają z Guatape zdjęcia nasłonecznione, błękitne niebo, jasnozielone pagóry i turkusową wodę.. my mamy chmury białe i pagóry szarobure. Unikatowe 🙂 – można? można.. 🙂

Filed Under: Kolumbia 2017 Tagged With: Blog

Kolumbia 2017 – LETICIA, CALANOA, PARQUE AMACAYACU

2017-12-18 by pawelz Leave a Comment

Paweł „Viajero”:
Tym razem moją „najwspanialszą piramidą”, „największą świątynią” – highlight’em wyprawy – jest Amazonka i dżungla. Los pozwolił nam w zeszłym roku otrzeć się w Boliwii o bezkresny deszczowy las i jego mieszkańców. Tym razem oprócz zielonego bezkresu do stawki dorzucamy najdłuższą rzekę świata. Kilka razy bawiłem już na kontynencie, ale nie dane mi było jeszcze postawić stopy na jej brzegu. Jest w nazwie tej rzeki jakaś magia – jeśli w dzieciństwie czytało się książki podróżnicze.. 😉
Kiedy patrzy się na mapę, widać nienaturalność administracyjnej przynależności Leticia do Kolumbii. Widać, że wywalczyła sobie ten nienaturalny skrawek terytorium właśnie z powodu Amazonki – konflikt z Peru miał miejsce w latach 30-tych XX w. „Nienaturalny”, bo Kolumbia
wąskim 100-kilometrowym paskiem wcina się w terytorium Peru, żeby dotrzeć do brzegu rzeki. Obok przygląda się temu biernie granica Brazylii. Ten kraj ma tysiące kilometrów Amazonki na swoim terytorium, nie musiał więc spierać się o jej dodatkowych kilkadziesiąt. W miejscu, gdzie nad brzegiem wyrosła Leticia – zbiegają się więc granice trzech krajów.. Można tu jedynie dopłynąć Amazonką lub dolecieć samolotem. Najbliższa droga lądowa jest podobno 800 km stąd.. Jesteśmy pośrodku zielonego.. Myślę, że właśnie dzięki ważnemu szlakowi komunikacyjnemu jakim jest Amazonka, Leticia urosła do znacznie większych rozmiarów, niż ta mieścina, w której byliśmy w zeszłym roku w Boliwii. Rzeka Beni w Boliwii nie odgrywa takiej roli w życiu regionu, co Amazonka. Przy ponad 30-tysiącach mieszkańców Leticia opłaca się utrzymywać nawet codzienne lotnicze połączenie ze stolicą. I oprócz gromadki turystów, niewielkiego Boeinga 737 są w stanie nawet w całości wypełnić miejscowi. Chociaż część z nich (sądząc np. po parze przed nami, która rozprawia o okularach i protektorach słonecznych) traktuje Leticię jako krajową atrakcję turystyczną. My nie mamy ani okularów, ani smarowideł z filtrem.. czym prędzej uciekniemy z mieściny w górę rzeki..
Przy lądowaniu takie same widoki, jak w zeszłym roku. Morze zielonych koron drzew i zakola rzeki wypełnione rozpuszczonym „masłem orzechowym”. Acz tym razem doznania zupełnie inne – zamiast na pokładzie małej awionetki lecimy w klimatyzowanym 737 🙂 Na
piechotę przechodzimy po płycie z samolotu do niewielkiego pomieszczenia (bo przecież nie „hali”) przylotów. Turyści muszą opłacić sporą opłatę turystyczną. Czekamy na nasze bagaże, które przyjeżdżają na ręcznie przyciągniętym wózku. Obsługa wrzuca je na jedną krótką taśmę. „Pomieszczenie” nie jest zamykane, więc można to wrzucanie obserwować z tyłu budynku. Zresztą może celowo – ze względu na dydaktyzm tej sceny. Mundurowi przyprowadzają psa na smyczy, który obwąchuje każdy bagaż wykładany na taśmę. Na szczęście niczego nie wywąchał.. 🙂
Zanim pojedziemy do hostelu rozgrywa się nasza scenka z biletami opisana w jednym z poprzednich odcinków. Idziemy do „pomieszczenia odlotów”, gdzie w małym kantorku Avianca pani przyjmuje bagaże, sprzedaje bilety i załatwia inne sprawy. Na szczęście nie ma teraz żadnego samolotu (jak przez większość dnia 🙂 ), nikt nie kupuje biletu.. pani ma czas na „inne sprawy”. Przebookowuje nam telefonicznie nasz nieszczęsny lot Leticia – Bogota – Bucamaranga – Medellin, który będzie nam potrzebny za kilka dni. Już spokojni możemy się oddawać temu, że jesteśmy „tuż nad Amazonką”. Hostel mamy w zasięgu pieszego spaceru do przystani – z takiego powodu został wybrany.. że o niskiej cenie nie wspomnę 🙂 Jest wiatrak, nawet mały telewizor.. ale z kolei nie ma okna. Za to na ścianie mamy wymalowaną wielką kolorową papugę..
Leticia – mała mieścina o parterowej zabudowie. Dwie główne ulice przecięte pod kątem prostym i kilka – dosłownie – mniejszych. Takie „przed” lub „po” – „murze” cywilizacji. Skupisko
ludzkie zaprzątnięte innymi sprawami, niż przyroda wokół. Choćby kursem peruwiańskiego sola, kolumbijskiego pesos i brazylijskiego reala. Na ulicy w stronę przystani jeden kantor za drugim – widać, że „mały ruch graniczny” kwitnie. Zaraz za brazylijską miedzą rozciąga się dalsza część miejscowości, choć po stronie brazylijskiej nazywa się Tabatinga. Takie niewielkie miejscowości mają swój urok – ta parterowa zabudowa i wszędzie zieleń. Po ulicach pomykają skutery i tuk-tuki. Taksówki głównie stoją na postojach. Swoje pięć minut mają wtedy, kiedy ktoś chce pojechać na lotnisko. Tuk-tuki mają zakaz podjeżdżania pod zabudowania Aeropuerto Vasquez Cobo. W takich miejscach można się poczuć a little bit disconected. Dzisiaj nie jest nam potrzebny, ale po powrocie okaże się, że Internet jest w miasteczku tylko w jednym „urzędzie komunikacyjnym”. Przez łącze satelitarne, przy stanowisku ze starym PC’tem, mamy transfer na poziomie niegdysiejszych modemów 56K. Na odświeżenie kolejnej strony trzeba czekać parę minut. Ale za to na głównej ulicy jest lodziarnia z prawdziwego zdarzenia 🙂 Chyba z racji zaporowych cen lodów sprzedawanych w porcjach na wagę jesteśmy jedynymi gośćmi. Nawet dla samej klimatyzacji warto jednak w niej posiedzieć..
Włóczymy się po miasteczku, ale przy okazji załatwiamy sprawy praktyczne. Na przystani od razu wyłuskuje nas z tłumu pomocny miejscowy „co potrzebujecie – wiem wszystko”. Sami trafilibyśmy na kasy biletowe, ale faktycznie nie wpadlibyśmy na to, że trzy linie z bliźniaczymi łodziami podzieliły między siebie strefy wpływów. Pływają wszystkie na tej samej trasie, ale jeśli potrzebujesz bilet na piątek rano w górę rzeki, to musisz pójść do zupełnie innego biura,
niż kupując bilet na drogę powrotną na poniedziałek w południe. Za taką wiedzę faktycznie mały napiwek się należy 🙂 No bo przecież nie za to, że „agent turystyczny” odprowadza nas aż nad samą rzekę. Prowadzi nas przez drewniany most na drugi brzeg.. ale nie szerokiej Amazonki. W tym miejscu rzeka wygląda na mapie jak boa, który połknął wyspę. Na wysepce mijamy miejscowe slumsy. Bez bieżącej wody, bez prądu drewniane baraki na palach. Na jednym z nich wymalowany farbą napis „na sprzedaż”. Boże mój, myślę.. mieszkać w takim miejscu – za jakie grzechy.. Dalej idziemy przez szeroką łąkę, miejscami podmokłą, na przeciwległy brzeg wyspy – domyślam się, że rzeka wylewa aż tutaj, kiedy jest wyższy poziom. Aż w końcu dochodzimy do tej „magii”.. 🙂 Acz szkoda, jak na pierwsze z nią spotkanie, Amazonka jest w tym miejscu trochę zbyt „zindustrializowana”. Przystań, łodzie, drewniane warsztaty, baraki, ludzie.. Na magię trzeba będzie jeszcze poczekać, aż za rzeką zamkną się po obu stronach zielone zasłony..
Z samego rana idziemy na przystań. Ta sama droga, tyle, że dzisiaj z plecakami na plecach. Po drodze jemy coś naprędce na ulicy. Jest zapowiedziana czerwona łódź.. wszystko się zgadza. Mkniemy po rzece z dużą prędkością. Łódź, jak autobus, ma wiele rzędów z czterema siedzeniami w każdym.. parę razy zatrzymujemy się przy niewielkich comunidades coraz bardziej zagłębionych w zielone. W końcu nie ma nawet zasięgu w telefonie. Na kilka dni znikamy cywilizacji z oczu..
Calanoa – niewielki „obóz” w lesie nad Amazonką. Prowadzony przez małżeństwo Kolumbijczyków: Diego i Marlene Samper. Interesujący ludzie – on pisarz i fotograf, ona artystka. Na jakiś czas wyemigrowali do Kanady, kiedy czasy w Kolumbii były niespokojne. Teraz część roku spędzają w Calanoa, część w Kanadzie. Oprócz hiszpańskiego mówią po angielsku i francusku. On zaprojektował drewniane chaty, ona zajęła się ich „artystycznym”, jak na tę okolicę, wystrojem 😉 Jest kilka piętrowych chat – w naszej spokojnie mogłoby
mieszkać 5-6 osób, a mamy ją na wyłączność. Jest też wspólna przestrzeń pośrodku obozu – jadalnia w wiacie z opuszczanymi zasłonami – moskitierą. Miejsce, gdzie jemy wspólne posiłki. Można się wtedy dowiedzieć, ile osób oprócz nas przebywa w obozie. Ze względu na „nie-niskie” ceny, ludzie przyjeżdżają tu tylko na 3-4 dni góra.. jedni przyjeżdżają, inni odjeżdżają. Pierwsze posiłki jemy sami. Tylko pod sufitem wiaty siedzi z nami, kiedy jemy kolację, długi i tłusty wąż. Zaprzyjaźniony mieszkaniec wiaty, w dzień znika, wieczorem wyleguje się pod powałą.
Zaraz po przypłynięciu poznajemy naszą gospodynię. Po rozmowie z nami, zorientowaniu się, czego oczekujemy od naszego pobytu, jakich aktywności, układa dla nas plan. W sumie mamy jedno popołudnie pierwszego dnia, jedno przedpołudnie ostatniego i dwa pełne dni pomiędzy.. Jest mowa o wycieczce po lesie w okolicach obozu, o płynięciu na wyspę, o podglądaniu słodkowodnych delfinów i o trekkingu do sąsiedniej comunidad.. wszystko wstępnie zaplanowane..
Małżeństwo Samper to ciekawe postaci – ona zarządza głównie kuchnią i utrzymaniem czystości w obozie. On.. chyba część czasu pisze.. ale również zajmuje się pracami administracyjnymi. Któregoś dnia widzimy go ze śrubokrętem – żartuje, że nosi w obozie wiele czapeczek, dzisiaj założył tę z napisem „elektryk” 🙂 Ale najbardziej doceniamy go jako „rozgrywającego” pogawędek w trakcie kolacji. Potrafi bardzo ciekawie opowiadać o tym, co
związane z najbliższą okolicą, z Kolumbią i nie tylko – z całą Ameryką Południową. Dowiadujemy się wielu ciekawostek. Opowiada nam o ich zaangażowaniu w programy społeczne – o tym, jak Indianie szybko zmieniają się ulegając zgubnemu wpływowi cywilizacji. O tym, jak jedno pokolenie czasem wystarczy, żeby z bogatych we wszystko, co daje dżungla, zmienili się w ubogich uzależnionych od cywilizacji „żebraków”, którzy – podaje przykłady – będą głodować, podczas kiedy ryby pływają między palami, na których stoi chata, bo już nie przyjdzie im do głowy je łowić. Jak szybko tracą swoje wrodzone umiejętności.. a zostaje tylko gest wyciągania ręki do pomocy społecznej.. Ale nie tylko o Indianach: o rzece – jesteśmy podobno w połowie długości Amazonki, 3 500 km do źródeł i tyleż samo do ujścia.. Mimo to wcale nie tak niezwykłym widokiem jest podobno wielki kontenerowiec płynący na wysokości Leticii.. Na szczęście nie teraz, bo teraz jest pora sucha. Zdziwił nas, kiedy wysiedliśmy z łodzi pierwszy raz, długi bardzo prymitywny mosteczek z dwóch desek, który jakieś 50 metrów prowadził od prymitywnego pomostu do wysokiej skarpy, na której jest Calanoa. Okazało się, że ta 50-metrowa płaska przestrzeń to dno rzeki w okresie deszczowym.. że prawie pod sam pomost stojący na kilkunasto-metrowych palach podnosi się poziom wody. Dlatego nie opłaca
się budować nic trwałego w zastępstwie tej kładki, bo część roku ta kładka jest pod wodą i dodatkowo inna konstrukcja stanowiłaby podwodną przeszkodę dla przybijających w porze deszczowej łodzi. W mokrych miesiącach na pomoście w kształcie dziobu łodzi można się poczuć, jak w scenie dziobowej „Titanica”. Tymczasem my możemy patrzeć z wysoka na odległą o 50 m rzekę. Mamy piękny widok ze skarpy. I takiż piękny „z okien” naszej chaty.. Ściany naszej chaty od strony rzeki to po prostu gęsta siatka przeciwko owadom. Bezcenne – budzić się i zasypiać z takim widokiem. W chacie mamy bieżącą wodę ciągniętą z rzeki, a wieczorem przez jakiś czas jest prąd z agregatu – można zagotować grzałką gorącą herbatę lub naładować telefony.. głównie ze względu na budzik, bo zasięgu nie ma.. 🙂
W Calanoa jest inaczej niż w Madidi, w którym byliśmy w zeszłym roku. Nie mamy jednego przewodnika, z którym moglibyśmy się zżyć przez tych kilka dni. Państwo Samper zatrudniają przewodników z innego klucza. Jeśli płyniemy na wyspę, przewodnikiem jest ktoś z cumunidad, które uważa tę wyspę za swój teren, jeśli idziemy na trekking do San Martin przewodnikiem jest ktoś z tamtej wioski. Kto inny oprowadza nas po najbliższej okolicy, kto inny zabiera nas łodzią na „polowanie” na delfiny. Właściciele starają się dać zarobić sprawiedliwie wszystkim społecznościom wokół.
Pierwszy rekonesans – zakochujemy się w starym Indianinie Jorge w wielkich gumowcach i niebieskiej koszuli. Niski – jeszcze niższy chyba od Kamili 🙂 Jest kopalnią wiedzy o medycznych zastosowaniach wszystkiego, co rośnie wokół nas.. Amazońska dżungla – największa naturalna apteka świata.. Bez obrazy lesie.. za słowo „apteka”..
Wyspa – płynę z przewodnikiem sam. Kamila zatruła się wczoraj w Leticia tymi nie-arepami kupionymi w przelocie w drodze na przystań. Niezbyt długi i light’owy trek po wyspie z kilkoma wewnętrznymi jeziorkami. Indianin pokazuje na korze drzew poziom wody, kiedy wyspę pochłania Amazonka i pływać można między drzewami tylko łodzią. Na pierwszym jeziorku lilie z wielkimi okrągłymi liśćmi.. na pewno ponad metrowej średnicy. Nad drugim jeziorem
„wędkarz” pokazuje nam złowione ryby z finezyjnymi płetwami – wyglądające trochę jak małe, czarne smoki. Nad jeziorem wielkie drzewo wędrujące – z warkoczami napowietrznych korzeni. Nagrywam filmiki na telefonie dla Kamili, żeby mogła zobaczyć, co straciła. A po powrocie przy naszej chacie nagrywam jakiegoś czmychającego w krzaki zwierzaka, wyglądającego jak aguti.
„Polowanie” na delfiny 😉 – Kamila zawiedziona, ja happy. Kamili narobił smaku przewodnik, który opowiedział, że jeśli będziemy mieli szczęście, zobaczymy wyskakujące wysoko nad wodę i robiące salta delfiny. Tymczasem mamy jedynie loterię, gdzie tym razem rozlegnie się charakterystyczne parsknięcie-prychnięcie, kiedy osobnik na ułamek sekundy wychyla grzbiet, żeby zaczerpnąć powietrza 🙂 Wyłączamy silnik, płyniemy z prądem i rozglądamy się, gdzie tym razem.. o tam! o tu!..
Droga do San Martin de Amacayacu – to największy nasz wyczyn. Do dziś, kiedy wspominam to wydarzenie – mam świadomość, że dotknęliśmy granic naszej wytrzymałości. Płyniemy kawałek w górę rzeki i w miejscu, gdzie działała kiedyś stacja badawcza uniwersytetu
z Bogoty, zaczynamy pieszą wędrówkę. Drewniane zabudowania stacji wydają się opuszczone. Oddalamy się ścieżką w głąb lasu. Prowadzi nas idący okrakiem, jak marynarz, krępy Indianin z maczetą i kapeluszem typu Stetson, ale zrobionym z wężowej skóry 🙂 Mimo tego, że krępy, dawno zostawiłby nas z tyłu, gdyby nie brał pod uwagę tego, że idzie z żółtodziobami bez kondycji 🙂 Komary tną niemiłosiernie mimo mugga.. pot leje się po wszystkim, nie nadążamy wycierać go z czoła – zalewa oczy. Wstyd poprosić, żebyśmy się zatrzymali i odpoczęli. Przez kilkanaście kilometrów tej mordęgi tylko raz zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. My dzielimy się z nim wodą z butelki – Indianin nawet nie zabrał ze sobą zapasu na tę „krótką” sześciogodzinną przebieżkę. On za to na postoju znika na chwilę i przynosi świeżo ściętego ananasa. Oprawia go, tnie maczetą i podaje na liściu bananowca. Wysiłkowy trening bierze się też z tego, że wielokrotnie musimy wspinać się pod górę, to nie tylko spacer po płaskim. Indianin nie jest zbyt rozmowny, ale raz przy okazji pokazywania nam „drzewa-bębna”, które służy do sygnalizacji w lesie, opowiada nam, jak to raz w młodości zgubił się w dżungli i błąkał się kilka dni zagubiony. Rozmowny nie jest, ale widać, że ma poczucie humoru. Bawi go każda sytuacja, kiedy widzi, z jakimi obawami przechodzimy po mostkach ze zwalonych pni. Za jedyną poręcz na takich kładkach robią długie tyczki wbite na brzegu. Chwytasz ją, podtrzymuje Cię wbita w dno pośrodku strumyka, przechodzisz na drugą stronę i zostawiasz ją opartą po drugiej stronie. Jak ktoś będzie szedł w drugą stronę, odłoży ją opartą na pierwotnym brzegu. Czuwa nad nami szczęście nowicjuszy – to nasz przewodnik, a nie my, zwali się z jednej z kładek i będzie wylewał błoto z kalosza 🙂 Zleciał, ale był to tylko
powód do śmiechu i do żartów. Nie słyszałem, żeby poleciała przy tym jakaś indiańska, czy hiszpańska „k….a!” 🙂 Po kilkunastu kilometrach krajobraz trochę się zmienia, widać tutaj zabawę ludzi i przyrody w wydzieranie sobie i odzyskiwanie przez las wioskowych poletek. Nad wodą gromada kobiet pierze ubrania w rzece. W końcu nasz Indianin wprowadza parę nieprzytomnych ze zmęczenia białasów do swojej wioski. Witają nas życzliwe twarze i przyjacielskie „hola!”. Przewodnik prowadzi nas do swojej chaty. Mamy okazję poznać jego żonę i część dzieci. Chata jest duża, ale nawet nie ma wszystkich ścian. Od strony ścieżki tak, ale na ogród na tyłach domu konstrukcja jest częściowo otwarta. Kobieta na drewnianej werandzie za domem robi przepierkę przy pomocy balii i kostki mydła. Góra ubrań jest taka, że chyba cały dzień będzie włączała tę swoją „pralkę”. Prawdziwej pralki oczywiście w środku dżungli nikt nie ma, ale w części z hamakami oczy mi się szeroko otwierają, bo stoi tutaj na stole z desek duża płaska plazma. W dzisiejszych czasach, nawet jeśli prąd masz tylko dwie godziny w ciągu dnia, nie chcesz być disconectado.. chcesz obejrzeć sobie jakąś brazylijską telenowelę.. Przyznaję, plazma i antena satelitarna w środku dżungli, w połączeniu z elektrycznością z terkocącego agregatu – szokujące.. :O
Potem czeka nas jeszcze krótki rejs zakolami Amacayacu – rzeki, nad którą leży wioska San Martin. Rzeka składa się głównie z zakrętów 🙂 Z niej wypływamy w pewnej chwili na szerokie morze Amazonki.. i wkrótce znajomy pomost na wysokich palach.. i ścieżka z dwóch wąskich desek. W chacie ściągamy z siebie przemoczone naszym potem ciuchy. Myślę, że każdy z nas wypocił w ubranie jakieś dwa litry wody – bez koloryzowania..
Cóż, trzeciego dnia po śniadaniu rejs powrotny.. Siedzimy cicho w pędzącej łodzi i – założę się – każde myśli o tym samym.. że płyniemy w jakąś złą stronę.. że przez dwa dni byliśmy gdzieś w jakimś „właściwym miejscu”.. a teraz znowu „mylimy kierunek”.. 

Filed Under: Kolumbia 2017 Tagged With: Blog

Kolumbia 2017 – PLAYA PIKUA, PARQUE TYRONA, SANTA MARTA

2017-12-14 by pawelz Leave a Comment

Paweł „Viajero”:
Playa Pikua – kilka dni lenistwa. Podczas każdej podróży przydzielamy sobie taki czas. Najlepiej nad morzem – tam gdzie słońce.. piasek.. i pochyłe palmy nad plażą. Trzeba pokonać w sobie ten pęd do „jeszcze to zobaczmy.. jeszcze to.. i jeszcze to..” i na trochę wyhamować..
Okazuje się, że wcale niełatwo znaleźć transport do Guachaca. „Internety” donoszą co prawda o kilku opcjach lokalnych połączeń, ale wpisy okazują się albo zbyt zdawkowe albo też informacje są już po prostu nieaktualne. W końcu idziemy na łatwiznę i z hostelu wyruszamy taksówką – prosimy, żeby kierowca zawiózł nas tam, „skąd odchodzą autobusy do Guachaca”. Zostajemy podwiezieni w okolice bazaru. Na ulicy stoi już nieduży autobus – jego
kierowca czeka, aż będzie pełen pasażerów. Mamy szczęście – wolne są już tylko miejsca na tylnej łączonej kanapie. O tyle niewygodnej, że szerokość przydzielona na jednego pasażera jest na niej dosyć umowna. Kamila siada przy oknie, a ja współdzielę swoje przynależne wąskie centymetry z jakimś Kolumbijczykiem. Na szczęście prawie zaraz ruszamy..
Santa Marta i Guachaca leżą po dwóch stronach nadmorskiego parku krajobrazowego – Parque Tyrona. Między nimi takie półkoliste wybrzuszenie wybrzeża Morza Karaibskiego. Poruszamy się przez godzinę po jego cięciwie. Mijamy kolejne wioski rozrzucone wzdłuż drogi – utopione w zieleni i czasie spowolnionym. Dobrze, że autobus się porusza – przez okna wpada gorące powietrze. Gorące, ale zawsze to jakiś powiew. Nad morzem na poziomie zero – 30-parę stopni.. a w Bogocie na wysokości 2 640 m n.p.m pewnie góra jakieś 15-cie..
Czuwamy, kiedy mamy wysiąść – „8 km za bramą wejściową do Parque Tyrona.. 800 m za ujściem rzeki Mendihuaca..”.. Jest! Zatrzymujemy autobus i wysiadamy w szczerym kolumbijskim polu przy tabliczce „Playa Pikua”. Do morza mamy stąd jakieś 1,5 km. Jestem przygotowany na holowanie naszych plecaków na tym odcinku, ale okazuje się, że nie jest to konieczne. Przy naszej polnej drodze „przedsiębiorcy” oferują podwózkę na skuterach.
Skwapliwie korzystamy z dwóch. Plecak na kierownicę, pasażer na tylne siedzenie i można ruszać.. 🙂 Po prawej plantacja bananowców.. potem zagajnik palmowy i dojeżdżamy do naszej zarezerwowanej chatki.. 🙂 Niewielki teren z czterema takimi samymi domkami. Ktoś miał ciekawy designer’ski pomysł – bungalow jest miejscami „półprzezroczysty”. Oprócz sztywnej konstrukcji z grubych pali pokrycie ścian stanowią jedynie poprzecznie umocowane cienkie bambusy – centymetr bambusa, centymetr odstępu.. Ze środka ma się wrażenie, że jest się cały czas na otwartej przestrzeni, a z zewnątrz nic nie widać.. 🙂 W domku lodówka i wiatrak. Dwa podstawowe sprzęty, które umożliwią schładzanie się – od zewnątrz i od wewnątrz.. 🙂 Do podstawowych sprzętów należy również moskitiera nad łóżkiem. Bez niej zginęlibyśmy marnie. Jeszcze długo po wyjechaniu z Playa Pikua będziemy drapać swoje pokąsane ręce i nogi..
Co się kojarzy z tropikami..? hamaki.. 🙂 Rozwieszone są i przy plaży.. i na piętrze wysokiej wiaty, z której widać morze przez palmowe liście.. Testujemy hamaki jeden po drugim.. 🙂 Na plaży piasek drobniutki.. I fale.. fale.. i w dzień i w nocy. W dzień ledwie dają popływać – trzeba się czaić od jednego bałwana do drugiego, żeby nie dać się podtopić; a w nocy ledwie dają pospać – w nocnej ciszy ich dźwięk zlewa się w jeden łoskot dobiegający od morza.. Dwa pełne dni spacerów po plaży.. opalania.. i dyndania w hamaczku.. 🙂
Trzeci z tych dni nad morzem to wycieczka do Parque Tyrona. Nie zawsze można w jednym miejscu mieć i morze i plażę.. i góry.. i las deszczowy. W tym zakątku tak – można. Parę kilometrów od naszej chaty do oficjalnego wejścia do parku pokonujemy znowu, jako pasażerowie, na skuterach. Dobrze – zaoszczędziliśmy dużo energii. Bo Parque Tyrona to w praktyce dłuuuuugi, dłuuugi spacer. Plan jest ambitny: przejdziemy przez las, wszystkie
kolejne plaże, aż do znanej ze wszystkich zdjęć Playa del Cabo a potem pod górę, ścieżką przez dżunglę, żeby obejrzeć pozostałości siedliska Indian Tyrona o nazwie El Pueblito. Strażnik przy wejściu do parku pyta nas o nasze plany i natychmiast studzi nasz zapał – przyjechaliśmy za późno i nie uda nam się zrobić takiej dużej pętli, o jakiej mu mówię. Poza tym na drogę z plaży Cabo do Pueblito dobrze jest wziąć, jego zdaniem, przewodnika, żeby się nie zgubić. Sugeruje nam dojść do Cabo i wrócić z powrotem tą samą drogą. Mamy tylko zdążyć do 18:00, bo potem brama jest zamykana. He, he, on nas jeszcze nie zna – my nie damy rady?! 😉
W głąb parku prowadzi początkowo asfaltowa wąska droga. Z perspektywy patrząc – dobrze, że odpuściłem trochę z ambitnych planów i nie kazałem Kamili drałować nią w pełnym słońcu. Podjeżdżamy busikiem tych parę kilometrów tam, gdzie kończy się asfalt i zaczynają bezdroża parku. Ufff.. nie skojarzyłem, że nad morzem będziemy mieli taką górską wspinaczkę. Od plaży dzieli nas pasmo wysokich, skalistych wzgórz porośniętych tropikalnym lasem. Schody.. czasem naturalnie ukształtowane.. czasem dorobione drewniane.. Upał.. wilgotne powietrze.. parno.. lasu dźwięki.. Przed nami wspina się para z 5 litrowym baniakiem
z wodą, a my znowu wybraliśmy się z jedną butelką.. Jesteśmy mokrzy na szczycie, ale za to jakie widoki na morze.. Wdrapaliśmy się na górę tylko po to, żeby zaraz zacząć z niej schodzić. Potem, kiedy zejdziemy na poziom zero, jest już trochę łatwiej. Ścieżki prowadzą od plaży do plaży.. po piasku.. między obłymi skałami.. nadmorskimi zagajnikami.. czasem na trochę w głąb lasu. Na plaży Cañaveral ostatni cywilizacyjny akcent – elegancka restauracja pod wielkim otwartym zadaszeniem z trzciny.. Kelnerzy.. białe obrusy.. wypijamy zimną colę i lemoniadę de coco 🙂
Pogardzamy atrakcją turystyczną, czyli podróżą w kierunku Playa del Cabo na grzbietach koni i ruszamy dalej na piechotę.. Kolejne kilometry.. przez płytkie strumienie.. wąskie źleby między skałami.. gdzieniegdzie podmokłymi ścieżkami. W końcu docieramy do naszego pierwszego celu.. Spoglądam na zegarek.. okazuje się „pierwszego” i ostatniego 🙂 W żadnym wypadku nie uda nam się marsz w kierunku El Pueblito. Już wiadomo, z czym to jest związane – z mozolną wspinaczką pod górę. Oby tylko wystarczyło nam czasu, żeby wrócić po śladach do tej samej bramy. Odliczam – ile zajęła nam droga tutaj.. ile możemy zostać teraz na plaży.. ile zajmie droga powrotna.. A na Playa del Cabo, znany ze wszystkich zdjęć z parku Tyrona cypel z okrągła drewnianą chatą ze stożkowym dachem pokrytym trzciną.. urocza zatoczka otoczona dużymi głazami z dwóch stron. Okazuje się, że jest tu spory kemping. Wiele osób zostaje w parku na więcej, niż jeden dzień. Można wynająć nieduży namiot, są sanitariaty, jest bar. Odzyskujemy siły w barze jedząc ryż z warzywami i pijąc zimne napoje.. Chwila na ławeczce nad zatoką i pora w drogę powrotną.. 🙂
Na całe szczęście – znowu patrząc z perspektywy – Kamili udaje się namówić mnie, żebyśmy skorzystali jednak z końskich grzbietów. Przynajmniej połowę drogi – z Playa del
Cabo do Playa Cañaveral pokonamy szybciej. Choć oczywiście konie też idą noga za nogą. Nie ukrywajmy jednak – nogi mają dłuższe.. 🙂 Przejażdżka całkiem miła, można się poczuć jak bohater NRD’owskiego Winnetou kręconego w górach Jugosławii 🙂 Chociaż żal koników, które w tym upale muszą jeszcze nas dźwigać na grzbiecie. Zaskakujące, jak w tym błocie, na skałach, stromych zejściach, trudnych podejściach zwierzaki wprawnie stawiają kopyta, żeby nie przewrócić się z wraz z jeźdźcem.
Na Playa Cañaveral rozstajemy się z końmi – dalej na piechotę.. Robi się trochę „niewyraźnie”, bo zmierzch zaraz będzie się skradał – jak to w tropikach – szybko, a przed nami jeszcze kawał drogi.. Do bramy parku jeszcze kilometry i to teraz pod górę.. a czasu do 18:00 niewiele.. Mimo tego, że w tamtą stronę wydawało mi się, że nasza ścieżka była nieźle oznaczona i nie będzie problemu z powrotem po śladach, to w przedwieczornej szarówce udaje nam się ją jednak zgubić. Trafiamy gdzieś na boczny szlak, którym chyba miejscowi przyprowadzają konie na Playa Cañaveral – sądząc po śladach kopyt i nie tylko. W końcu robi się ciemno. Drałujemy dalej przez las – dobrze, że ścieżka wydeptana przez konie jest widoczna. W końcu zmęczeni docieramy do tego miejsca, gdzie kończył się asfalt i zaczynały bezdroża.. Jadąc busikiem po asfalcie wydawało nam się, że to „rzut beretem”.. ale na
piechotę, po całym dniu wędrówki.. po ciemku, przy świetle małej latarki ledowej i telefonu, okazuje się, że to jeszcze jakaś godzina drogi. Światło potrzebne, bo okazuje się, że miejscami asfalt „rusza się”.. Spod naszych nóg pierzchają włochate tarantule 🙂 Na koniec docieramy w końcu do bramy parku. Faktycznie jest zamknięta, ale na szczęście wyjście dla pieszych – nie; nikt nam nie każe tutaj nocować 🙂 Trochę potrwa, zanim wieczorem złapiemy stopa – znowu na skuterach podjeżdżamy do naszej Playa Pikua.. ale była przygoda 🙂 Dobrze, że nie zgubiliśmy się, jak rok temu w boliwijskiej dżungli 🙂
Kiedy wypoczynku nad morzem przychodzi kres, wracamy do Santa Marta. Jesteśmy teraz na półmetku naszej wyprawy. Możemy znowu wieczorem pospacerować nadmorskim bulwarem, znowu posiedzieć na skwerze Parque Santander, znowu zjeść na śniadanie bananowe ciasto. To nasze pożegnanie z Morzem Karaibskim – przed nami nowa przygoda.. przed nami Amazonka.. Ale zanim ona, to jeszcze lotnisko w Santa Marta, lotnisko w Bogota i mini-lotnisko w Leticia.. Przelatujemy skokami przez całą Kolumbię – z północnego jej krańca na południowy..

Filed Under: Kolumbia 2017 Tagged With: Blog

Kolumbia 2017 – SANTA MARTA, NURKOWANIE

2017-12-10 by pawelz Leave a Comment

Paweł „Viajero”:
Droga z Cartagena do Santa Marta – gdybym wiedział, że terminal jest tak daleko poza miastem, nie targowałbym się tak bardzo z taksówkarzami. Pierwsza cena – 20 tysięcy pesos wydała mi się jednak bardzo wygórowana. Daleko za miastem – ale dzięki temu mamy okazję obejrzeć prawdziwą Cartagenę, nie tę na pokaz dla turystów. Skrajem tłocznego bazaru, skrótami ze zrytym asfaltem, aż na wylotówkę z miasta.. Terminal nieduży, ale schludny. Jak zwykle mnogość operatorów. Trzeba wyszukać stanowisko tego, który jedzie na żądanej trasie.. ma najniższą cenę biletu i jeszcze jego autobus odjeżdża najszybciej. Mimo kilku dostępnych opcji przychodzi nam poczekać na najbliższy autobus do Santa Marta prawie godzinę.
Czterogodzinna jazda.. widoki, dla których przyjeżdżam do tej części świata – domki, domeczki.. skromne, jeszcze skromniejsze.. przy drodze.. ukryte w zieleni. Małe osady przy szosie, sklepiki przy jedynej ulicy.. Czas tu jakby inaczej biegnie.. ludzie siedzą na krzesełku
przed domem.. nie spieszą się nigdzie. Cóż, albo nie mają pracy, albo skończyli już na dzisiaj.. Wykorzystują krótki wieczór na zasłużony odpoczynek. Odmianą po drodze jest duża Barranquilla, której przyglądamy się z sympatią przez sympatię do Shakiry – jej rodzinne miasto 🙂 W mieście ujście Rio Magdalena.. długi most – wygląda, jakby rzeka miała z kilometr szerokości przy ujściu. Potem krajobraz się zmienia. Pamiętam z mapy, że jedziemy długą na ponad 20 km mierzeją. Widać, że poziom wody w morzu zmienia się również. W wielu miejscach w morskiej wodzie stoją drzewa, które wcale tam nie planowały stać. Niektóre już uschły, niektóre zrobią to pewnie wkrótce. Nie wyglądają na takie, które potrafią żyć w słonej wodzie.
Wysiadamy z autobusu przy jakimś węźle komunikacyjnym pod miastem i musimy się dostać do centrum taksówką. Mniejsze odległości to i rachunki – bez targowania się – sercu milsze.. 🙂 Mamy całkiem ładny pokój w hostelu niedaleko Parque Santander. Co prawda bez okna, ale za to cały w jasnobeżowe kafelki, łącznie z „katafalkiem” na materac – trochę, jak sala szpitalna. Klimatyzacja – oj potrzebna, potrzebna – działa bez zarzutu..
Tego wieczora załatwiamy sprawy naszego nurkowania. Opłacamy z góry, umawiamy się na rano. Przyjmuje nas dziewczyna, która na pewno nie wygląda na Kolumbijkę. Płynnie mówi i po hiszpańsku i po angielsku. Kiedy następnego dnia na nurkowaniu zapytam ją, który z nich jest natywny, dowiem się że.. duński 🙂 No tak.. po skandynawskiej urodzie można się było tego domyśleć. Ale nie uprzedzajmy faktów..
Następnego ranka trzeba się zerwać wcześnie. Mamy całkiem smaczne śniadanie w cenie. Zostanie nam z niego na dłużej w pamięci wyśmienite ciasto bananowe. Kamila będzie je odtwarzać w Polsce wielokrotnie (duże wyzwanie – jak odtworzyć ciasto bez pszenicy 🙂 ). Do
centrum nurkowego mamy kilka uliczek. Dalej jedziemy wszyscy taksówką do pobliskiej wioski rybackiej – Taganga. Tam ma swoją skromną „bazę” nasze centrum nurkowe. Kamilą będzie się opiekował Kalifornijczyk, który robi patent na divemastera, mną i jeszcze jedną Niemką będzie się opiekowała Dunka. W takim składzie udajemy się ma małą łódź. No coż – za każdym razem we mnie westchnienie, gdziekolwiek bym na świecie nie próbował nurkowania.. „Ech, X.. to nie Egipt..”. Ani taka rafa.. ani takie łodzie.. Jaka szkoda, że Egipt „utracony” został bezpowrotnie.. Z przykrością muszę też zaobserwować.. im więcej lat mam ja, tym nurkowanie okazuje się bardziej wymagającym sportem.. 😉 W zasadzie wystarczyłoby pierwsze nurkowanie w ciągu dnia.. Odpoczynek między jednym, a drugim nurkowaniem zbyt krótki.. drugie nurkowanie zbyt długie.. lub też mogłoby go wcale nie być.. 🙂 Cóż Paweł, przyjdzie kiedyś taki dzień, że i pierwsze nurkowanie będzie zbyt męczące.. Korzystaj więc, póki możesz.. 🙂
Santa Marta niewiele ma do zaoferowania. Albo też my zmęczeni nie bardzo chcemy szukać. Na pewno – to zawsze łatwo znaleźć – ma nadbrzeżny bulwar.. Jest plaża, z której korzystają miejscowi.. mimo, że paręset metrów w prawo widać żurawie portowe i wielkie
statki. Dzieci pluskają się w wodzie.. łódź rybacka wyciągnięta na brzeg.. Krąży wokół niej Kamila – upodobała sobie ten kadr.. (dzieci, łódka, zachodzące słońce) do artystycznego ujęcia. Jest trochę uliczek, po których można pokrążyć, jest placyk z małą, białą jak śnieg Catedral de Santa Marta. Przy katedrze sprzedawca ma najlepsze arepy. Postępuje z nimi trochę niestandardowo – przekraja jak bułkę od hamburgera i wsypuje do środka dodatkową porcję sera. Każe sobie płacić za to dodatkowe mil pesos (tysiąc pesos) , ale warto – palce lizać.. 🙂
Naszym ulubionym miejscem jednak, zwłaszcza wieczorem, jest nasz pobliski Parque Santander. Park – w zasadzie nieduży skwer, nawet nie ma swojego pomnika.. Jakimś to sposobem mimo stojącego wszędzie powietrza, tutaj na placyku zawsze powiew bryzy od morza – choć jesteśmy parę przecznic od wybrzeża. Wieczorami w pobliskich knajpkach gwar.. spacerujące pary.. i obowiązkowo sprzedawcy obnośni, którym co chwila trzeba odpowiadać „no, gracias..”. Kamila ma też nie lada gratkę. Na placyku, pod kopułą z kolumnami znaleźli sobie miejsce rozgrzewki miejscowi tancerze. Ci magicy potrafią zrobić ze
swoim ciałem wszystko.. na nogach, na rękach.. na głowie niemal.. Kiedy już uznają, że są dostatecznie rozgrzani, ruszają w obchód wspomnianych knajpek i kafejek i dla pieniędzy robią pokaz dla siedzących przy stolikach na zewnątrz. Nie tylko Kamila przygląda się im ciekawie. Wokół zbiera się niemały tłumek entuzjastów takiego ekstremalnego tańca-gimnastyki..
Podczas wieczornego spaceru wzdłuż bulwaru w sklepie z pamiątkami udaje nam się kupić kartki pocztowe. Strasznie nas dziwiło do tej pory, że ani w Bogocie, ani w Cartagenie, nie znaleźliśmy czegoś takiego jak kartki pocztowe.. One wystąpią jeszcze w dalszej części opowieści, bo ciekawostka to nie lada.. Na razie powiem tylko, że na pytanie, ile kosztuje znaczek na pocztówkę, sprzedawca odpowiedział „nie wiem”.. „Dziwny jakiś..” pomyślałem.. 🙂
W Santa Marta zaliczamy mały zgrzycik, jeśli chodzi o linię lotniczą, której powierzyliśmy obsługę naszych lotów domestic – Avianca. Za kilkanaście dni będziemy się chcieli samolotem Avianca wydostać z dżungli i polecieć z powrotem do cywilizacji – do Medellin. Lot jest łączony Leticia – Bogota – Bucamaranga – Medellin. Tymczasem będąc w Santa Marta dostajemy maila, z którego wynika, że fragment do Bucamaranga zostaje odwołany i musimy udać się do najbliższego biura Avianca, żeby wybrać nowe połączenie. No cóż, nie podoba nam się to, ale przerywamy „zwiedzanie” i obsługujemy tę sytuację. Najbliższe biuro jest w Santa Marta. Odnajdujemy je – przestronne, eleganckie, „marmury” na posadzce, dwie panie w czerwonych uniformach.. Zaczynam po hiszpańsku.. „czy możemy rozmawiać dalej po angielsku..?”. W końcu to nie jakaś „rozmowa o pogodzie”, ale bardzo ważna operacja zmiany biletu – mogę
nie dać rady obsłużyć tego po hiszpańsku. Zagadnięta przez mnie jedna z pań patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem – jakbym był Marsjaniem albo powiedział coś bardzo dziwnego, czy wręcz nieprzyzwoitego.. Po chwili odpowiada mi natarczywym tonem po hiszpańsku „no chyba nie ze mną!”. Chciał nie chciał zabieram się do tłumaczenia po hiszpańsku.. że tego-i-tego.. mieliśmy lecieć.. że odwołali.. i co w zamian.. bo musimy być koniecznie 23-go w Medellin. Pani sprawdza coś w systemie.. no tak.. odwołany.. Mogę Was wysłać do Bucamaranga następnym samolotem, ale nie będzie już lotu do Medellin – musicie zanocować w Bucamaranga. Ale jak zanocujecie tam, to następnego dnia nie ma lotu do Medellin i musicie lecieć z powrotem do Bogoty i stamtąd dopiero do Medellin. Teraz my patrzymy na panią, jak na Marsjankę – bo po co wysyła nas na noc do niechcianej Bucamaranga, skoro następnego ranka będziemy znowu wracali do Bogoty, w której będziemy poprzedniego wieczora. Pani na to, że gdybyśmy chcieli zostać w Bogota, to będziemy musieli dopłacić za to, bo będzie to już zmiana biletu. No cóż.. na ten moment nie akceptujemy żadnej dopłaty i bierzemy tę karkołomną kombinację, która ona nam proponuje.. Kolejną nieudaną próbę zmiany biletu podejmiemy jeszcze na lotnisku w Santa Marta.. w sumie stwierdziliśmy, że może ta dopłata będzie w sumie mniejsza, niż noclegi i taksówki w tych niechcianych miejscach przesiadkowych. Tym razem przebookowanie uniemożliwi nam awaria systemu. Po raz trzeci swoją sytuację będziemy tłumaczyć w malutkim kantorku na lotnisku na skraju dżungli w Leticia.. Śmiejemy się, że pracownik centrali, który trzykrotnie odsłuchiwał przez telefon tej opowieści (każda z pań musiała to załatwiać telefonicznie z centralą – nie bezpośrednio w systemie) stwierdził w końcu „weź im te bilety zmień, jak chcą.. chcą zostać w Bogocie.. nie chcą do Bucamarangi.. zostaw ich w Bogocie.. nie chcą dopłacać.. niech nie dopłacają.. zrób to.. niech ja już nie słyszę więcej tej opowieści..”. Tak też się stało, miła pani w kantorku w dżungli.. załatwiła nam to bez żadnej dopłaty.. Ale trochę uprzedziłem bieg wydarzeń, chcąc opowiedzieć całą „przygodę” z Aviancą za jednym podejściem. Na razie jutro rano jedziemy z Santa Marta do miejscowości Guachaca do naszej zarezerwowanej chatki na plaży.. 🙂

Kamila:
Paweł skradł mi styl.. 🙂 formę opowieści i budowę zdań.. wydaje się, że skradł mi też każdą moją myśl.. 🙂 Tak się wczuł, że trudnym stało się dodać coś od siebie, zripostować, mieć inny punkt widzenia, świeżo coś opowiedzieć.. 🙂 Podejmuję jednak to wyzwanie..
Dla mnie droga do Santa Marta to.. jak zawsze.. obserwacja krajobrazu i przydrożnego życia.
Przez wzgląd na Shakirę chwila ekscytacji podczas przejazdu przez Barranquilla.. A od pewnego momentu podróży przyciągające uwagę tereny – lasy w jeziorach.. i dopiero po dłuższej chwili dochodzę do wniosku, że to jest coś nienormalnego – te usychające w wodzie drzewa.. była tu jakaś powódź? ulewa? Czy może to morze i drzewa umierają z powodu zasolenia? Jak się dowiadujemy kilka dni później – to morze.. 2-3 miesiące wcześniej miało tu miejsce małe tsunami spowodowane ruchami tektonicznymi na Morzu Karaibskim.. Poziom wody podniósł się o kilka metrów.. zalał ląd..
Podobno ucierpiał również nadmorski deptak w Santa Marta i uliczki położone najbliżej wody.. Gdy przybywamy do tej miejscowości, nie ma śladu po tej katastrofie.. Santa Marta to najstarsze miasto w Kolumbii założone w 1525 i najstarszy port na Morzu Karaibskim.. Poruszamy się po jego małym fragmencie, kilka przecznic w jedną stronę, kilka przecznic w drugą stronę, wybrzeże, marina.. jest przyjemnie.. czuję się tu dobrze.. zachód słońca, dzieci chlapiące się w wodzie, polowanie na ciekawe ujęcia z aparatem.. mamy różne zadania:
znaleźć biuro centrum nurkowego, znaleźć biuro linii lotniczych, znaleźć kantor wymiany walut (oj, niełatwe), znaleźć pocztę (oj, niewykonalne), znaleźć punkt, z którego odjeżdża autobus wiozący nas w kolejne miejsce, znaleźć dobre uliczne jedzenie 🙂 Cudowne jest nasze wieczorne przesiadywanie na ławce na skwerku i przyglądanie się ludziom.. No, i ci tancerze.. Boys Band ach! Zachwyca graffiti na murach – obrazy, dzieła sztuki, nie widzę ich tu tyle, co w Bogocie, ale są równie wspaniałe! Interesuje uliczne życie.. Np. „salon kosmetyczny” na chodniku pod ścianą budynku.. rząd krzeseł, na każdym klientka, przy każdej klientce pani kosmetyczka.. która w tych ulicznych warunkach, wśród tłumu przechodniów, ulicznego handlu, w skwarze dnia i w oparach spalin farbuje klientce brwi na kruczo-czarno.. Zdumiewa mnie miejsce tych usług i zdumiewa mnie samo farbowanie.. Już któryś dzień przecież patrzę na ciemne karnacje Kolumbijek, na ich czarno oprawione oczy i myślę z zazdrością „ech, one z taką urodą nie muszą sobie nawet rzęs malować”.. A tu nagle i zaskakująco okazuje się, że oprawa oczu jest wynikiem kosmetycznych zabiegów i że nawet przy takiej karnacji kobiety poprawiają naturę 🙂
Jedzenie – mango na ulicy!!! To w Santa Marta po raz pierwszy doświadczam nowej, wspaniałej wersji mango.. Jeden ze sprzedawców podając mi kubek z pokrojonym owocem pyta „un poco sal? pimienta? limon?” Wybałuszam gały.. On widząc to oświadcza, że koniecznie muszę spróbować takiej wersji.. i odtąd to moja ukochana wersja.. Mango po
kolumbijsku.. z solą, pieprzem i odrobiną soku wyciśniętego z limonki! Obłędne! Polecam! Limonki z Kolumbii są znacznie, znacznie mniejsze od tych, które można kupić w Polsce, a Kolumbijczycy wyciskają z nich sok czymś, co trochę przypomina naszą wyciskarkę do czosnku. Oprócz tego naprawdę świetne uliczne arepas con queso.. Najlepsza wersja arep – z serem, i chyba właśnie tutaj są najsmaczniejsze z tych, które było nam dane podczas całej wyprawy próbować.. Szukamy też lodów.. jednak nas nie zachwycają.. Zachwycają natomiast hotelowe śniadania – są świeże owoce, kawa, wspomniane przez Pawła boskie ciasto bananowe i spory wybór różności (co przy podróżowaniu z naszym budżetem nie jest wcale takie oczywiste) 🙂
Nurkowanie.. dla mnie wersja snorkeling 🙂 Wyskakujemy z łódki u wybrzeży Isla de La Aguja.. Oglądam podwodne rośliny i stworzonka.. Największe wrażenie robi ławica maleńkich rybek.. ich łuski odbijają światło słoneczne i mienią się pod wodą zachwycająco.. jakby płynęło się wśród drobinek srebra.. no i mam Kalifornijczyka na wyłączność 🙂 Kalifornijczyk robi mi nawet zdjęcia pod wodą i nad wodą.. ale nie wyglądam jakoś specjalnie korzystnie w tym wszystkim, maska, nakrycie głowy, pianka, płetwy.. całe to wyposażenie to dla mnie najbardziej uciążliwy element zabawy i z ulgą zdejmuję to z siebie po powrocie do bazy.. A nasze kolejne spotkanie z wodą nie będzie już wymagało ekwipunku większego niż kąpielówki 🙂

Filed Under: Kolumbia 2017 Tagged With: Blog

Kolumbia 2017 – CARTAGENA

2017-11-30 by pawelz Leave a Comment

Paweł „Viajero”:
– Paweł, a nie mógłbyś tak bardziej skrótowo.. emocjonalnie, jak Kamila?
– Chyba nie potrafię.. to trzeba mieć w sobie – nie da się tego wyuczyć.. Ja na wszystko
patrzę raczej chłodnym okiem.. zresztą nie tylko okiem, chyba..
– Zobacz, zostały Ci cztery miesiące do nowego wyjazdu, nie zdążysz w ten sposób – wdając
się we wszystkie szczegóły i detale..
– No cóż.. spróbuję..

Cartagena – nowa definicja wilgotności powietrza. Po wylądowaniu, kiedy do chłodnego samolotu wpuszczają gorące i wilgotne powietrze z zewnątrz, z przewodów wentylacyjnych w schowkach pod sufitem zaczynają wydobywać się kłęby skroplonej pary wodnej. Nie koloryzuję – nie jakieś tam smużki.. kłęby – tak, jakby w schowkach zaczęło się palić.
Nocny kurs taksówką do hotelu w historycznym centrum. Konsternacja.. jak ja się wywiążę z danej obietnicy, że mimo tego, że „październik jest miesiącem największych opadów w Kolumbii”, nie złapie nas w trakcie podróży żadna ulewa. Tak obiecałem Kamili.. 🙂 Na razie.. jedziemy taksówką wzdłuż plaży i co prawda nie pada, ale w oddali błyskawice uderzają z burzowych chmur w morze – wyśniona maszyna Tesli do przesyłania elektryczności na odległość.. Na niektórych ulicach centro historico kanalizacja zawodzi, na uliczce z naszym hotelem również.. Taksówka do połowy kół zanurzona w wodzie. Musiało nieźle lać tutaj dzisiaj wieczorem..
Hotel Marlin – zgodnie z nazwą – na ścianie w recepcji olbrzymia zakonserwowana ryba z mieczem na nosie. „Stary człowiek i morze..”. Nasz pokój pasuje do relacji „pokój był wielkości łózka..”. Tym razem to jednak święta prawda 🙂 Dwuosobowe mahoniowe łoże dosunięte z dwóch stron do ściany, z trzeciej i czwartej strony po 40 cm wolnej przestrzeni – tyle, żeby przejść bokiem i wskoczyć do łóżka. Ale nie za to zapamiętamy to pomieszczenie, ale za „helikopter”. W pokoju wielkości łóżka zamontowano pod sufitem olbrzymi wiatrak, który mógłby spokojnie obsłużyć poczekalnię dworcową. Wiatrak ma tylko jeden bieg – albo wieje i warczy wściekle albo powietrze staje i można się w wilgotnym i dusznym pokoju udusić.
Wiatrak musi więc kręcić się przez cały czas, nie ma innej opcji. Trzeba też uważać, żeby nie zapomnieć się i nie podnieść ręki, bo pokój jest niski – wiatrak mógłby ją złamać 🙂 Wszystko jest dobrze, póki nie kładziemy się spać.. jak zasnąć przy tych kilkudziesięciu decybelach nad samą głową.. Zasypiam myśląc o tym, że jak nic jutro Kamila postawi weto i trzeba będzie szukać innego hotelu.. A przecież zapłaciliśmy z góry za trzy noce, a po drugie pamiętam dobrze ceny hoteli w historycznym centrum.. Tylko tam, gdzie „helikopter w ogniu” cena była do zaakceptowania.. ech, życie.. 🙂
Ale miasto ma tyle atrakcji do zaoferowania, że tę odrobinę niewygód Kamila wybaczy naszemu pokojowi. Trzeba zresztą przyznać, że przez te cztery lata wspólnego podróżowania nastąpił u Kamili olbrzymi postęp adaptacyjny do niewygód tego rodzaju niskobudżetowej wędrówki.
Atrakcje miasta..? owoce na każdym rogu i na każdej ulicy. Sprzedawcy z małym.. średnim.. dużym.. wózkiem owoców – głównie mango. Obrane, pokrojone do plastikowych kubeczków z widelczykiem. Na śniadanie, na obiad, na kolację.. mango 🙂 Żartuję oczywiście.. W Cartagenie zakochujemy się w arepach i platanach sprzedawanych na ulicy. Platany – mączne banany.. wyglądają z głębokiego tłuszczu jak flądry. Nie udało mi się podpatrzeć, jak oni to robią, że z banana robi się taka płaska flądra. Czy nacinają je wzdłuż i one same tak się otwierają, czy rozbijają je tłuczkiem do mięsa 🙂 W każdym razie kilka arep.. kilka platanów.. w tym klimacie spokojnie wystarcza, żeby przeżyć dzień. A poza tym niektórzy z nas mango.. i mango.. i jeszcze raz mango.. 🙂
Cartagena – jej jedyną wadą jest to, że tak jak my, również inni turyści walą do niej drzwiami i oknami. Nawet samoloty KLM z Europy latają wprost do Cartagena. To jedyne miasto, w którym widywaliśmy tłumy białasów. Na szczęście w całej Kolumbii było dokładnie odwrotnie – tylko my i nativos..
Miasto – perełka kolonialnej architektury. Wąskie uliczki (uff.. chociaż z jednej strony zawsze cień). Na kolorowo malowane kamieniczki, drewniane balkony – Hiszpania 🙂 Nawet nazwy ulic wymalowywane na ceramicznych kafelkach. Wszędzie zielono, jakieś palmy, palemki, bugenwille i inne kwiecie we wszystkich kolorach. Obowiązkowo zacienione placyki, obowiązkowo z postumentem ze spiżowym Bolivarem na koniu. Kolorytu dodaje miastu gruby i wysoki mur wokół całej starówki wybudowany dla obrony przed Piratami z Karaibów. Dla obrony przed piratami wzniesiono też olbrzymią kamienną twierdzę Castillo de San Felipe. Zignorowana przez nas, bo żar z nieba leje się taki, że pokonanie odkrytej przestrzeni pomiędzy naszym hotelem na wzgórzem, na którym stoi, wydaje nam się ponad nasze siły.. Poza tym jej ponura bryła jest trochę odstręczająca.. Wracamy w uliczki centro historico w poszukiwaniu bardziej pacyfistycznych doznań.. Na ścianie jednej z kamieniczek ktoś wymalował twarz Gabriel Garcia Marquez’a i podobno cytat z niego, który w tłumaczeniu brzmi: „żadne miejsce na ziemi nie jest tak smutne, jak puste łóżko”. (w oryginale bardziej „żadne miejsce w życiu nie jest..”)
Miasto położone tak, że woda i ląd wżynają się w siebie wzajemnie. Trochę półwysep, trochę mierzeja, trochę zatoki i zatoczki – idealne miejsce na port, ukształtowane w sposób naturalny. W marinie z jednej strony eleganckie jachty i w tle żurawie portowe, a z drugiej duży stary drewniany trzymasztowiec. Nie tylko one przydają kontrastu. Z jednej strony wody stare miasto z dachami pokrytymi dachówką i wieżami starych kościołów i katedr, a z drugiej wąski półwysep zabudowany białymi, wysokimi wieżowcami z ekskluzywnymi apartamentami. W mieście nie udaje nam się znaleźć żadnego skrawka piachu nad wodą. Cały brzeg usypany wielkimi kanciastymi głazami. Pewnie dla ochrony przed sztormami. Ale za to przy samym brzegu – nie niepokojone przez plażowiczów – wieczorami pokaz dają pelikany. Latają nad wodą i nagle spadają lotem nurkowym składając skrzydła, wznoszą się z powrotem z porwaną rybą w dziobie. Kamila robi im chyba setkę zdjęć.. na tle wody.. na tle wieżowców.. na tle zachodzącego na pomarańczowo słońca.. na tle tła.. 🙂
Prawie każdy z Cartageny będzie miał te same zdjęcia. Na nich koniecznie Kolumbijki w sukniach w kolorach kolumbijskiej flagi sprzedające owoce i pozujące do zdjęć. Mając teleobiektyw można mieć ich zdjęcie bez pozowania i bez napiwku.. 🙂 Dwa dni w Cartagena – w sam raz, żeby się nią nie znudzić.. Na trzeci dzień rano ruszamy do Santa Marta.. jesteśmy tam umówieni na nurkowanie..

Kamila:
Nie mam nic do dodania 🙂

Filed Under: Kolumbia 2017 Tagged With: Blog

  • 1
  • 2
  • Next Page »

Najczęściej oglądane

  • Namibia 2022
    Namibia 2022
  • Namibia 2022 - Film
    Namibia 2022 - Film
  • Namibia 2022 – Mapa
    Namibia 2022 – Mapa
  • Gwatemala-Honduras 2013
    Gwatemala-Honduras 2013
  • Indonezja 2014
    Indonezja 2014

Subskrybuj

Ostatnie komentarze

    Ostatnie zdjęcia

    Waterberg Waterberg Waterberg Waterberg Etosha National Park Etosha National Park Etosha National Park Etosha National Park

    Ostatnie wpisy

    • Namibia 2022 – Film 2022-11-05
    • Namibia 2022 – Mapa 2022-11-05
    • Dominikana 2021 – Film 2021-10-10
    • Dominikana 2021 – Mapa 2021-10-10
    • Meksyk 2021 – Film 2021-08-31

    Tagi

    Blog (8) Film (8) Mapa (15) Video (6)

    Kategorie

    • Birma 2015 (2)
    • Dominikana 2021 (2)
    • Gwatemala-Honduras 2013 (1)
    • Indie 2010 (2)
    • Indonezja 2014 (2)
    • Kolumbia 2017 (10)
    • Kostaryka 2019 (2)
    • Kuba 2018 (2)
    • Meksyk 2021 (2)
    • Meksyk-Gwatemala 2011 (2)
    • Namibia 2022 (2)
    • Peru 2008 (2)
    • Peru-Boliwia 2016 (2)
    • Tajlandia-Laos-Kambodża 2012 (2)
    • USA Southwest 2009 (2)

      © 2023 · Viajero.pl