Paweł „Viajero”:
Marcowa kartka z wiszącego w moim mieszkaniu kalendarza przypomina mi, że mam drobne opóźnienie. Na kolejnych stronach są zawsze w porządku chronologicznym zdjęcia miejsc odwiedzanych podczas wyprawy w ubiegłym roku. Ich przewracanie co miesiąc i opisywanie kolejnych odcinków na Viajero pozwala odbyć tę podróż jeszcze raz.. i to rozciągniętą na osiem, dziewięć miesięcy. Na marcowej kartce już druga odsłona Cartageny, a my na Viajero nie przylecieliśmy jeszcze nawet do Bogoty 🙂 Trzeba to nadrobić..
Nie często zdarza się wylądować i od razu mieć szansę na kontakt z Przyrodą. Po drodze z reguły trzeba się zmierzyć z jakimś dużym miastem. Tym razem zaczynamy naszą podróż od ponownego zaprzyjaźniania się ze stolicą Kolumbii. Ale zanim wylądujemy w Bogocie, czeka nas krótki lot do Amsterdamu i przesiadka. Nie często piszę już o lotniskach, ale Amsterdamowi należą się dwa zdania – nigdy tu jeszcze nie byłem. Duże lotnisko, jak uprzedził mnie bywający tutaj dość często mój syn. Mieliśmy to na uwadze, że musimy odbyć długi spacer pomiędzy terminalami, a mimo to przytrafiła nam się mała „adrenalinka” w trakcie tego spaceru, czy też wręcz pod koniec przebieżki. Nie wzięliśmy pod uwagę, że tranzytem trafiliśmy do części hali – owszem za security, ale przed kontrolą paszportową. Usiedliśmy sobie w restauracji stylizowanej na podnóże wieży Eiffla, zjedliśmy skromne śniadanie, skorzystaliśmy z Wi-Fi i dopiero jakieś dwadzieścia minut przed godziną oznaczoną na karcie pokładowej ruszyliśmy do gate’u. No i zaczęło się.. przy przejściu w kierunku terminali D, E, F napotkaliśmy spory tłumek, który poruszał się w kierunku stanowisk odprawy paszportowej: tradycyjnych i automatycznych – dla posiadaczy paszportów biometrycznych. Wydawało nam się, że lepiej będzie skorzystać z bramek automatycznych. Okazało się jednak w praktyce, że tradycyjne mają tę przewagę, że w chwilach zagrożonej przepustowości można zacząć trochę udawać, że się cokolwiek sprawdza w paszportach podróżnych. Dodatkowo przy barierkach prowadzących do tradycyjnych stanowisk ktoś kierował ruchem, wykrzykując nazwy najbliższych wylotów, żeby wyłowić z tłumu tych, którzy jak najszybciej powinni trafić do swoich gate’ów. Natomiast przy bramkach automatycznych, po pierwsze nie było kierującego ruchem, a po drugie automaty pracowały metodycznie i precyzyjnie. Ustaw się we właściwym miejscu.. przyłóż paszport właściwą stroną.. spójrz w kamerę.. odczekaj.. zabierz paszport.. przejdź.. następna osoba.. W końcu po przejściu bramki ruszyliśmy korytarzami szybkim krokiem, potem truchtem, a pod koniec biegiem 🙂 Do naszej kolejki z napisem Bogota dopadliśmy jako ostatni – w fazie, którą na panelu nad wejściem nazywano już „closing”.. 🙂 Nawet na lotnisku w cywilizowanym kraju można sobie podnieść poziom adrenaliny.. 🙂
Bogota lotnisko – znajome kąty. Mamy ułatwione zadanie. Byliśmy tu w zeszłym roku – wiemy, którędy do wyjścia, wiemy, gdzie są taksówki, jak działają – czy mają liczniki, kiedy i jak się za nie płaci. Czujemy się, jak u siebie. Trochę inaczej jednak patrzę na to miejsce, odkąd obejrzałem materiał Discovery o przemycie kokainy i codziennej pracy celników na lotnisku El Dorado 🙂 Wiem, że jestem obserwowanym potencjalnym „celem”, a wrażenia tego dopełniają przechadzający się mundurowi z niedużymi psami do wykrywania narkotyków.
Droga z lotniska – długa, ale prosta. Cały czas wielopasmową Avenida El Dorado. Nie ma obawy, że taksówkarz powiezie nas jakąś okrężną trasą – o tyle istotne, że taksówki w Bogocie mają liczniki. Można by ten dystans pokonać autobusowym naziemnym metro – Transmilenio, Pomiędzy dwoma stronami arterii, zamiast pasa zieleni – asfalt, po którym poruszają się długie przegubowe autobusy. Wzdłuż trasy co jakiś czas perony, zupełnie jak kolejowe. Niestety wpisy na forach stanowczo odradzają przejażdżki Transmilenio w godzinach popołudniowego szczytu ze względu na tłok – zwłaszcza, kiedy podróżuje się z bagażem. Ostatni odcinek drogi nasza taksówka pokonuje wąskimi, jednokierunkowymi uliczkami u podnóża wzgórza Monserrate. Ostatecznie za 30 tysięcy pesos dojeżdżamy do niedużego hostelu, który znajduje się na małej Calle 16a – u jej wylotu na ładny skwer Parqe de Los Periodistas.
Nasz hostel mieści się w starej kamienicy pomalowanej w jaskrawe graffiti. Wewnątrz całkiem przytulnie – bielone ściany, obrazy, makatki i fotele – każdy z innej parafii. Bardzo mili właściciele – daje się poznać od wejścia. Powinniśmy zapłacić z góry za dwie doby, ale na lotnisku wymieniliśmy tylko kontrolnie jeden zielony banknot na taksówkę i „na wodę”. Dzisiaj jest sobota, późne popołudnie, nie wiem, czy uda nam się znaleźć jakieś casa de cambio. Trzeba więc załatwić prolongatę. Właściciel pozwala nam zapłacić następnego dnia. Na razie krętymi, skrzypiącymi schodami udajemy się na górę. Nasz pokój jest na ostatnim piętrze – nad nami tylko taras. Wi-Fi działa jedynie na korytarzu – można w ten sposób integrować się z innymi gośćmi. Generalnie nie ma na co narzekać. Jest gorąca woda i to nie z jakiegoś tam „zraszacza”, który nie nadąża z podgrzewaniem, ale prawdziwa – bieżąca. Jest nawet okno na ulicę 🙂
Chociaż zmęczeni – ruszamy na miasto.. Trudno uniknąć porównań – człowiek podświadomie robi to nieustannie. W naszej ocenie Bogota jest położona identycznie, jak La Paz, w którym byliśmy w zeszłym roku. Rozległa górska kotlina, na której dnie rozłożone jest miasto. Choć położona podobnie, Bogota jednak od razu daje się poznać, jako miasto znacznie nowocześniejsze i zamożniejsze. Stolica – przynajmniej jej centrum – zdaje się dawać świadectwo zupełnie innego poziomu życia mieszkańców tego kraju. La Paz sprawiało wrażenie szarego i ubogiego. Tu mamy do czynienia z wysokimi budynkami, czystymi ulicami i regularnym transportem – a nie zaadaptowanymi do tego celu chicken busami.
Na pierwszy rekonesans ciągniemy w kierunku znanego nam z zeszłego roku Plaza Bolivar. Szybko trafiamy na znajomy deptak, który prowadzi w jego kierunku. Byliśmy tu w ubiegłym roku świadkami barwnych obchodów Halloween. Ciekawe – Plac Bolivara, ale żadne z nas nie zapamiętało na placu pomnika bohatera 🙂 Musiał wyglądać jakoś wyjątkowo skromnie w porównaniu z dużą płaszczyzną. Nie da się też ukryć, że to co działo się na placu – wielobarwny tłum różnorakich przebierańców – również odciągnęło nasz wzrok od skromnego postumentu. Trafiamy tutaj w porze „lunchu” 🙂 Kamila testuje kolbę kukurydzy z grilla z masłem. Podobno wyśmienita – i faktycznie zaraz wymaga dokładki 🙂 Za to ja postanawiam sprawdzić, co to takiego aromatica. Na deptaku co jakiś czas można spotkać drewniany wózek, trochę w klimacie naszego niegdysiejszego saturatora – z parującym kotłem, przyprawami i butelkami. Właściciel nalewa gorącą mieszankę chochlą do styropianowego kubeczka i zadaje pytanie: „z whisky, aguardiente, czy z rumem?”. Okazuje się, że to aromatyczny grzaniec na bazie wysokoprocentowego alkoholu. Wieczorami jest w mieście nawet chłodno, więc miejscowy zwyczaj całkiem nie od parady.. 🙂
Niedziela – ruszamy zaprzyjaźnić się z La Candelaria, czyli zabytkowym centrum Bogoty. Zaczynamy od wizyty w Museo de Oro. Znana prawda – oczekiwania zakłócają percepcję. Niepotrzebnie przeczytałem o muzeum złota przed odwiedzinami – że „największe na świecie..”, że „80 000 artefaktów..”, że „urządzone ‘na bogato’..” i nastawiłem się nie wiadomo na co.. No właśnie – na co? 🙂 na jakieś hałdy złota..? Dwa piętra – wcale nie tak duże, jak sobie wyobrażałem. Chociaż trzeba przyznać, że precjoza w gablotach ładnie wyeksponowane. Półmrok, z którego dyskretne oświetlenie wydobywa złote refleksy. Mapy i nazwy kultur, których dorobek artystyczny oglądamy. Drugie piętro stylizowane na połączenie wejścia do piramidy z wrotami do bankowego skarbca. Tutaj prezentowane są najważniejsze eksponaty. Na trzecim piętrze już tylko czasowe ekspozycje, wystawy fotograficzne, makiety, których tematem są prace archeologiczne. No cóż.. Museo de Oro – trochę nie sięgnęło moich wyobrażeń o nim.. Ale to wina moich wyobrażeń, a nie muzeum.. 😉
Ze skweru pod muzeum blisko już do najstarszego kościoła w mieście – Iglesia de San Francisco. Przybytek, którego budowę rozpoczęto w 1557. Ascetyczna z zewnątrz bryła – jak przystało na wezwanie św. Franciszka z Asyżu – zupełnie nie zapowiada wnętrza z ołtarzem kapiącym złotem. Trzy ściany prezbiterium wyłożone wielkimi złotymi panelami – tutaj dopiero mamy prawdziwe Museo de Oro 🙂
Staramy się szukać uliczek, którymi jeszcze nie spacerowaliśmy – ani w zeszłym roku, ani wczoraj. Mimo to i tak prędzej czy później trafiamy do serca La Candelaria, czyli na Plaza Bolivar. Pierwszy raz widzimy go za dnia – możemy ocenić właściwie jego rozmiar. Płaska powierzchnia o boku ponad 100 metrów. Skomplikowane losy spowodowały, że stanowi niespójną mieszankę stylów architektonicznych. Od katedry Catedral Primada de Colombia ukończonej w 1823 do nowoczesnej bryły trzeciego wydania Pałacu Sprawiedliwości (Palacio de Justicia), którego budowę rozpoczęto w 1998. Trzeciego, po zniszczonych dwóch – raz w trakcie zamieszek w 1948 i ponownie w trakcie ataku M-19 w 1985. Za którym to atakiem stał podobno Pablo Escobar. Na placu w niedzielne południe panuje atmosfera festynu. Rodziny z dziećmi, balony, harcerze i policja turystyczna, lodziarze z wózkami i pucybuci. Jeden z tych ostatnich koniecznie chce wypastować moje buty – patrzy z dezaprobatą na moje porysowane, skórzane CATerpillary. Nikomu na placu prawdopodobnie oprócz mnie nie przeszkadza niespójna stylowo zabudowa. Dla mieszkańców to serce ich miasta i zawsze warto tu przyjść, posiedzieć, odpocząć, czy porozmawiać ze znajomymi..
Calle 8-mą idziemy wzdłuż ciągnących się od placu zabudowań Kongresu Republiki (Capitolio Nacional). Na razie kongres i pałac prezydenta nie bardzo nas interesują. Gdzieś tutaj niedaleko jest kościół-muzeum Iglesia de Santa Clara – jego szukamy. Małe uliczki wokół zabudowań prezydenckich są zagrodzone częściowo barierkami, przejść pilnują posterunki wojska. Ruch nimi nie jest jednak blokowany – piesi są przepuszczani. Widocznie posterunki są bardziej dla dodania powagi temu miejscu i urzędowi głowy państwa. Museo de Santa Clara mieści się w jednonawowym byłym kościele – jednym z najstarszych w mieście. Zgromadzono tu płótna i rzeźby malarzy hiszpańskiej epoki kolonialnej – od XVII do XIX w. Choć zamienione w muzeum – pozbawione wielu sakralnych akcentów – wnętrze przyciąga wzrok swoim bogatym barokowym wystrojem. Zwłaszcza florystyczne malowidła na suficie, dobrze doświetlone przez okna pod samym sklepieniem – całość w tonacji złoto-czerwień-żółć.
Po wyjściu z muzeum idziemy dalej tą samą uliczką, aż do końca zabudowań pałacu prezydenckiego (Casa de Nariño). Z tej strony możemy obejrzeć jego klasycystyczną fasadę. Pod bramą dodatkowa atrakcja – dwóch żołnierzy w barwnych XIX w. mundurach. Granatowe kurty i spodnie z czerwonymi wykończeniami, skrzyżowane na piersiach białe skórzane pasy.
Do tego biały polowy plecak oraz przypominający żołnierzy pruskich hełm. Przez chwilę robimy straży dyskretne zdjęcia, kiedy z uliczki obok dobiega odgłos wojskowej orkiestry. Za chwilę okazuje się, że dwóch „zabytkowych” żołnierzy przy bramie to jeszcze nic – ulicą paraduje cała wojskowa orkiestra. Do tego kolejne oddziały ubrane są w mundury z różnych epok. Nie tylko my chcemy przyjrzeć się bliżej kolorowej paradzie. Oprócz nas wielu niedzielnych spacerowiczów odprowadza oddziały do wejścia na dziedziniec pałacu prezydenckiego od strony Carrera 7. Kamili udaje się zająć dobrą pozycję obserwacyjną i dzięki temu może oglądać całą procedurę zdejmowania i składania na dziedzińcu olbrzymiej bandery Kolumbii. Mam nadzieję, że Kamila opisze to w swojej części 🙂
Po zakończeniu obserwacji domykamy pętlę i znowu trafiamy na plac. Dajemy odpocząć naszym zmęczonym nogom. Znowu możemy obserwować ludzi i rodzajowe scenki – choćby wyglądający tak samo pod wszystkimi szerokościami geograficznymi uśmiech na twarzy dziecka, które dostaje swojego wymarzonego loda.. 🙂 W drodze do domu chcemy zobaczyć jeszcze może niezbyt stary, ale przepięknie wyglądający z zewnątrz kościół Santuario Nacional de Nuestra Senora del Carmen – jak zebra w paski z białego i łososiowego marmuru. Niestety do wnętrza nie udaje nam się przeniknąć – a szkoda..
Następnego dnia postanawiamy wjechać na wzgórze Monserrate. To taki sposób – jeśli nie ma się wystarczająco dużo czasu, żeby zwiedzić całą okolicę – wjechać gdzieś wysoko i pozwolić okolicy przyjść do siebie. Z góry będziemy mieli szansę objąć wzrokiem całe miasto 🙂 Początkowo idziemy na piechotę w kierunku stacji kolejki, którą można wjechać na szczyt.
W przydrożnej budce mamy okazję spróbować po raz pierwszy specjału, który towarzyszyć nam będzie w całej Kolumbii. Podstawa naszego kolumbijskiego menu – arepa 🙂 Rodzaj niedużej miękkiej tortilli z mąki kukurydzianej z różnymi nadzieniami, np. nasza ulubiona arepa con queso, czyli słone „ciacho” nadziewane serem. Czasem pieczona na blasze – taka najlepsza, a czasem z głębokiego tłuszczu. Zaczyna kropić – postanawiamy złapać taksówkę. Sprytny kierowca, mimo posiadania licznika koniecznie chce umówić się z nami na konkretną cenę – potem dopiero rusza. Okazuje się, że stacja kolejki jest tuż za zakrętem, nie dalej niż 100 metrów. Robi to jednak z takim miłym uśmiechem na twarzy, że nawet ciężko mieć mu za złe ten mały taksówkarski podstęp.. 🙂
Na szczyt można wjechać kolejką linową i szynową – dzisiaj niestety wersja linowa nie działa. Stromizna wzgórza jest tak duża, że wagon kolejki szynowej ma specjalną konstrukcję – nie ma jednej płaskiej podłogi, ale kilka podestów na różnych poziomach. Ruszamy.. Z lewej strony torów pamiątkowy wagon z początku ubiegłego wieku, który obsługiwał kiedyś tę trasę. Dosyć szybko wjeżdżamy na szczyt, część drogi pokonując tunelem. Z góry mamy taki widok, jakiego chcieliśmy.. na pierwszym planie poniżej gniazdo wieżowców, a dalej rozłożone wokół niego całe miasto.. Motywem przewodnim tej chwili są „góry i chmury”. Całe niebo nad kotliną zasłonięte jest grubą pokrywą szarych chmur, która wisi na dosyć niskim poziomie – choć pamiętajmy, że samo wzgórze ma 3 150 m n.p.m. 🙂 Między obłokami a ziemią rozpięta jest delikatna mgiełka. Ona powoduje różne odcienie wzgórz wokół. Te na bliższym planie – jeszcze ciemno-zielone od kolorów drzew, dalsze – szare, a jeszcze odleglejsze – już tylko siwe. Na szczycie naszego wzgórza stoi m.in. mały kościółek z bieloną wapnem małą dzwonnicą. Na sąsiednim, jeszcze wyższym – obowiązkowo Chrystus z rozłożonymi ramionami strzeże miasta. Szukamy wzrokiem znajomych miejsc poniżej – tam Plaza Bolivar.. tu nasz hostel.. Widać stąd, że mieliśmy szansę spacerować tylko skrawkiem olbrzymiego miasta. Kotlina jest na tyle duża i rozłożysta, że udało się w niej pomieścić lotnisko. Widać po prawej w siwej mgiełce startujący samolot. W La Paz lotnisko trzeba było wybudować ponad miastem na płaskowyżu powyżej kotliny. Główną punktem na wzgórzu jest Basílica del Señor de Monserrate, niewielkie sanktuarium z początku XX w. Nowy budynek powstał w miejsce znacznie starszych XVII w. zabudowań zniszczonych przez trzęsienie ziemi. Samo wnętrze może nie imponuje wystrojem, ale marmurowe elementy na podłodze i ścianach powodują, że człowiek zastanawia się – „działała już wtedy kolejka..?” Jak tu wwieziono na szczyt te wszystkie materiały budowlane. No cóż, sprawdziłem teraz podczas pisania – „google wie wszystko” – kościół konsekrowano w 1920, a kolejkę zaczęto budować dopiero w 1926..
Tego dnia pod wieczór wyruszamy do Cartageny. Z centrum kraju lecimy na północ, na wybrzeże Morza Karaibskiego. Znowu podróż po raz n-ty Avenida El Dorado. Na lotnisku krótka chwila grozy, bo trafiamy na strajk pracowników Avianca. W hali odlotów tłumek z transparentami i głośnikami-szczekaczkami. Robią spory jazgot. Od razu myśl – czyżbyśmy mieli nie polecieć naszą Aviancą w lot Bogota-Cartagena? Nad stanowiskami nadawania bagażu Avianca napisy „canceled”.. No nieźle! Mimo napisów wygląda na to, że jedno stanowisko działa – stoi przy nim kilka osób. Pani żartuje sobie, żebyśmy „szybko, szybko się odprawiali”, dając do zrozumienia, że zaraz możemy nie polecieć 🙂 Uff udaje się.. Chociaż i tak w Kolumbii dogoni nas w końcu strajk pracowników Avianca, ale jeszcze nie w tym odcinku 🙂 Trochę leniwego oczekiwania na znanym już w każdym detalu lotnisku.. potem rękaw do samolotu.. zapięcie pasów i wzbijamy się w wieczorne kolumbijskie niebo.. Kierunek: Morze Karaibskie, Cartagena: „Miłość, szmaragd i krokodyl”.. 🙂
Kamila:
Colombia! Jesteśmy! Wita nas znajome lotnisko El Dorado 🙂
Bogotá.. miejsce już nieco oswojone, zaprzyjaźnione.. dobrze się tu czuję.. nasz sklep, katedra, La plaza de Bolívar, uliczki La Candelaria.. W uszach miło dźwięczy hiszpański 🙂
Doświadczamy niedzieli na placu przy katedrze.. Cudownie jest tak siedzieć i siedzieć, patrzeć, przyglądać się, obserwować.. i fotografować ludzi.. Teraz jest ich mnóstwo.. jak festyn rodzinny.. baloniki, lody i inne smakołyki, rozbrykane dzieci, gołębie, namolni sprzedawcy obnośni.. Grupy harcerzy, grupy policjantów, różne grupy.. Ładna pogoda.. Kolumbijskie słońce 🙂
Wrażenie robi defilada Gwardii Honorowej z orkiestrą, która dociera do pałacu prezydenckiego oraz uroczyste zdjęcie z masztu na pałacowym dziedzińcu ogromnej kolumbijskiej flagi. Trafiamy na tę paradę przypadkowo – znaleźliśmy się we właściwym miejscu o właściwym czasie 🙂 Niesamowite widowisko! Wszyscy ci umundurowani odświętnie chłopcy – doskonała precyzja ruchów, wytrenowana synchronizacja i wzorowa współpraca.. każdy z nich bezbłędnie realizuje scenariusz, zna na pamięć sekwencję ruchów, wie, gdzie jest jego miejsce, jaka długość kroku, jaki ruch ręki.. maszyna absolutnie doskonała.. przy dźwiękach muzyki na żywo.. Jak taniec, jak balet.. Stoję, jak dziecko, w pierwszej linii widzów, z czołem przyklejonym do barierki, z buzią rozdziawioną z zachwytu.. Co chwilę słyszę westchnienia widzów „que bonito”.. (Paweł chyba zmęczony, nie przyłącza się do mojej super miejscówki). Współczucie budzi tylko wyobrażenie, ile ważyć musi poszczególny instrument, bęben, werbel, tuba, jak ciężki jest karabin, ile wysiłku kosztuje operowanie wielką flagą tak, żeby tkanina wciąż była odpowiednio napięta, i jak gorąco musi być w takim mundurze przez tyle czasu w pełnym słońcu.. Współczucie, ale i podziw..
Bogotá to miejsce pełne ogromnych kolorowych arte callejero czyli artystycznych graffiti. Na murach pełno jest dzieł sztuki. Jestem pod olbrzymim wrażeniem. Szczególnie przypada mi do gustu wielka głowa lwa rozpływająca się w płomieniach – na budynku naprzeciw wejścia do naszego hostelu, widoczna także z okna naszego pokoju na górze, więc w każdej wolnej chwili nasycam wzrok..
W pamięci pozostanie też pobyt na dominującym nad miastem wzgórzu Monserrate.. oko przyciąga zamglona panorama ogromnej aglomeracji oraz inne okoliczne wzgórza i widowisko spowodowane pogodą.. Aura, jak na podziwianie widoków, niezbyt dopisuje, mży, chmurzy się, i jeszcze mocniej się chmurzy.. Miasto przez to jest nieco rozmazane, ale góry prezentują się bardzo ciekawie, w stopniowanym zamgleniu, ze szczytami utopionymi w chmurach, i z tych chmur się wyłaniającymi.. Trudno wypuścić aparat z ręki, mnóstwo scenerii do fotografowania 🙂 Poza tym zieleń, kwitnące drzewa, odpoczywające na zapleczu stado osłów, Chrystus czuwający nad miastem, i chyba pierwszy obiad – skonstruowane przez miłą panią pyszne danie vege, chyba najlepszy posiłek obiadowy podczas całej wyprawy.
W Bogocie też zaczyna się przygoda z comida de la calle 🙂 Jesteśmy fanami ulicznego jedzenia w Dalekim Świecie 🙂 Z pierwszych dni pamiętam cudowną grillowaną kukurydzę z masłem na placu przy katedrze i w drodze na Monserrate arepa con huevo – nasze pierwsze spotkanie z arepą – tradycyjnym daniem Kolumbii i Wenezueli. To rodzaj małej tortilli z mąki kukurydzianej. Najczęściej spotykamy ją z różnymi dodatkami: są z jajkiem, z serem, z różnego rodzaju mięsem. Ta pierwsza napotkana jest smażona w głębokim tłuszczu i po doświadczeniach z całej wyprawy należy przyznać jej ostatnie miejsce w kategorii doznań smakowych, ale w tych pierwszych dniach wydaje się nam super 🙂
Nie ma tu upału, w dzień jest przyjemnie ciepło, po zachodzie słońca jednak znacznie się ochładza, temperatura spada do około 10 stopni, położenie miasta na ponad 2 600 m n.p.m. robi swoje.. Fala gorąca zaleje nas jednak już niebawem..
Leave a Reply