Paweł „Viajero”:
Kanion Rio Claro – znalazłem go w Internecie jeszcze przed wyjazdem. Cañón del Rio Claro Reserva Natural. Mieszanka natury i rustykalnego luksusu. W ramach tego pierwszego – wapienny kanion niezbyt szerokiej, ale wartkiej rzeki Rio Claro. Wyrzeźbiony głęboko w wapiennym podłożu, z marmurowymi brzegami-plażami, ze stromymi białymi ścianami drążonymi jaskiniami. W tę biel wdziera się jednak zielona bujna roślinność i to ona tu
dominuje. Wysokogórski las deszczowy – dżungla trzy godziny drogi od Medellin. Położona jednak na takiej wysokości, że nie uświadczysz tu ani jednego komara – idealne rozwiązanie 🙂 W ramach tego drugiego – czyli luksusu – wybudowany na stromym wapiennym zboczu butikowy eco hotel z drewnianych bali.. Przyznaję, że zdjęcia El Refugio – hotelu bez ścian urzekły mnie. Nie bacząc na cenę apartamentu z łóżkiem w koronach drzew zdecydowałem, że chcę tam być.. móc obudzić się przed świtem i widzieć, jak deszczowy las „wydycha” do góry poranną mgiełkę.. żeby odzyskać ją od nieba na powrót z wieczornym rzęsistym deszczem.. 🙂
Z Guatape do Rio Claro dostajemy się dwoma skokami. Pierwszy – autobus do Medellin; drugi – ze znanego nam już Terminal del Norte w Medellin autobus w kierunku Doradal – małej miejscowości przy krajowej drodze nr 60. Droga przez góry dostarcza nam niezapomnianych widoków – otwarte szeroko panoramy na zielony pofałdowany krajobraz. Dojazd do Parque Rio Claro okazuje się zaskakująco prosty. Na 154 kilometrze krętej górskiej drogi prosimy o wysadzenie. Tuż przy szosie brama – wejście na teren parku. Recepcja – tutaj formalności meldunkowe i opłaty. Teraz czeka nas przynajmniej kilometrowy marsz z plecakami przez las. Mijamy kolejno kemping, mniej okazałe cabañas do wynajęcia.. aż dochodzimy w końcu do zbudowanych z drewnianych bali – Centro de informacion i Restaurante. Dostajemy klucz do naszego apartamentu. To jednak nie koniec spaceru. El Refugio (hiszp. – „schronienie”) jest ostatnim zabudowaniem usytuowanym najdalej w górę rzeki. Kolejne paręset metrów przed nami, tym razem towarzyszy nam już cały czas wartka woda płynąca zakosami.
Widok naszego „pokoju” wynagradza nam 1,5 km dźwigania plecaków i wspinaczki po schodach do jednej trzeciej wysokości kanionu. Niby widziałem te pokoje bez ścian na
zdjęciach.. ale to chyba jeden z niewielu przypadków, kiedy „pokój hotelowy” wygląda lepiej w – nomen omen – naturze, niż na zdjęciu. Do dyspozycji mamy dużą zadaszoną „werandę” z wielkim łożem pod moskitierą, która wisi tutaj chyba tylko dla ozdoby i podkreślenia podróżniczego klimatu. Ponieważ jesteśmy na najwyższym piętrze El Refugio, nasze łóżko wypada na wysokości koron drzew. W dole głośno szumi rzeka. Na naszej werandzie mamy również odkrytą łazienkę, a w zadaszonej wnęce prysznic. Niezwykłe zderzenie – nienaturalna, jak na tak dobre warunki zakwaterowania, bliskość Przyrody. Rzadko można mieć te dwie rzeczy razem. Z reguły albo Przyroda – albo Luksus. Nawet, gdyby El Refugio i widok z niego miał być jedyną atrakcją tych kilku ostatnich dni, to warto było tu przyjechać.
Ale możliwość podglądania przyrody to nie wszystko. Wartka rzeka stwarza warunki do raftingu. Spadek nie jest zbyt duży i na pewno na raftingowej skali trudności nasza Rio Claro plasuje się w dolnych stanach. Sytuację podkręca jednak padający przez całą noc deszcz. O poranku widzimy, że nasza rzeka „claro” (hiszp. – „czysta”) zamieniła się w bardziej rwącą rzekę „marrón” (hiszp. – „brązowa”). Poziom wody podniósł się o jakieś dwa metry, podtapiając część nadbrzeżnych ścieżek. Żeby dotrzeć na śniadanie musimy brodzić miejscami po kolana w wodzie. I właśnie takiego dnia wypadło nam spróbować raftingu 🙂 Obsługa pakuje nas do pontonu. Razem z nami ląduje w nim druga para – Kolumbijka i Amerykanin. Sternik trochę
utyskuje, że będzie nas mało do wiosłowania. Ubierają w kapoki i kaski, dają wiosła w ręce i udzielają krótkiego instruktarzu rzecznej nawigacji. Ogranicza się on do tego, że nasz przewodnik-sternik oznajmia: „kiedy będę krzyczał: Fuerza! Adelante! macie wiosłować jak szaleni, a kiedy krzyknę Tranquilo! macie wyjąć wiosła z wody” 🙂 Wbrew ostrzeżeniom zabieram telefon, żeby zrobić filmik z naszego raftingu. Mimo, że rzeka niezbyt wymagająca, to jednak większość czasu trzeba wiosłować. Z mojego nagrywania niewiele wychodzi. Za to na jednym z zakoli wypycha nas na brzeg, i gdy wychodzę na brzeg, ponton wtarabania się na mnie i nie mogę się spod niego wydostać – mój telefon w kieszeni bierze długą kąpiel 🙂 Okazuje się jednak później, że solidna koreańska marka przetrwała topienie – aparat po rozebraniu i gruntownym suszeniu, po dobie nadaje się do ponownego użytku 🙂 Jeszcze większą atrakcją – niż walka z rwącą rzeką – jest dryf wpław na spokojniejszym końcowym odcinku. Przewodnik znając dobrze rzekę pozwala nam wyskoczyć do wody i jakieś sto metrów dawać się nieść rzece. Płyniemy z prądem obok pontonu szybkim, swobodnym, nieważkim lotem – niezapomniane wrażenie 🙂
Drugie niezapomniane przeżycie to jaskinia. Dobrze, że Lonely Planet podpowiedziało nam tę atrakcję, bo być może sami zlekceważylibyśmy ją. „Jeśli będziecie w Rio Claro nie opuśćcie wycieczki do Caverna de los Guácharos”. Myślimy, że jak wszystko w Rio Claro ta aktywność też jest dosyć light’owa. Życiowe doświadczenie – kilka odwiedzonych w kraju i na świecie jaskiń – podpowiada: „może pół godzinny spacer po jaskini.. może ładnie iluminowanej.. pewnie gdzieś niedaleko od rzeki.. jak wszystko tu, w zasięgu niezbyt długiego spaceru..” Może nietypową odrobinę informacją jest fragment opisu wycieczki, informujący, że od odwiedzających wymaga się dobrej kondycji i że część trasy trzeba przepłynąć. Ponownie rozdano nam kapoki i kaski. Na wycieczkę idzie z nami kilkanaście osób. Ruszamy.. Jeden przewodnik prowadzi tę dużą grupę. Po pierwsze okazuje się, że wejście do jaskini wcale nie jest „gdzieś niedaleko”.. Dłuższy kawałek idziemy w górę rzeki. Przy wodospadzie wypływającym z przeciwległej ściany przewodnik zatrzymuje grupę i tłumaczy, że – nie jesteśmy pewni, czy dobrze zrozumieliśmy.. – będziemy wychodzili na końcu przez ten wodospad.. Co?? Dalej przechodzimy na drugą stronę rzeki przez wiszący most.
Poprzedniego dnia podczas spaceru żałowaliśmy, że nie można było na niego wejść – był zamknięty. Jako uczestnicy wycieczki mamy jednak teraz prawo skorzystania z tej przeprawy. Przechodzimy pojedynczo, bo buja nim niemiłosiernie.. Na drugim brzegu rzeki ścieżki już nie ma. Idziemy bezdrożami, to pod górę.. to w dół.. po kamieniach.. po wykrotach. Już wtedy stwierdzam, że żaden z organizatorów w Europie nie zaryzykowałby takich warunków. Tysiące okazji do złamań kończyn – pozwy, odszkodowania.. A tutaj.. jeden wyluzowany przewodnik – nawet nie za bardzo kontrolujący, czy wszyscy nadążają za jego forsownym tempem. Na szczęście w takich sytuacjach wśród ludzi w sposób naturalny uaktywniają się odruchy wzajemnej pomocy. Asekurują się.. podają sobie ręce.. podtrzymują.. Nie wiem, ile trwa dojście do jaskini – może godzinę. W takich sytuacjach, kiedy człowiek ociera się o granice swoich fizycznych możliwości – czas płynie inaczej.. 🙂 Przed wejściem do jaskini krótki odpoczynek. Przewodnik zbiera bilety, żartując, że przydadzą mu się na koniec do sprawdzenia, czy wszyscy przeżyli.. 🙂
No i zaczyna się.. już samo zejście do jaskini jest niezłym wyzwaniem – po stromym gołoborzu, ze dwa piętra w dół.. do czarnego otworu. Że nikt sobie niczego nie złamał przy tym schodzeniu bez żadnej asekuracji – cud 🙂 Od samego początku widać, że to nie będzie
„spacer” po jaskini. Widać też od razu po co nam kapoki i kaski. Tego żadna wyobraźnia nie podpowiedziała – bo jeszcze nigdy z czymś takim do czynienia nie miała! 🙂 Dnem jaskini rwie wartki strumień. Chwilami jest jedynie do kolan.. ale przez większość czasu do pasa. Droga przez jaskinię nie biegnie w poziomie. Na długości kilometra myślę, że różnica poziomów wynosi kilka pięter. Ale zanim zaczyna się nasza hardcorowa przygoda, nasz przewodnik organizuje nam małe psychologiczne warsztaty.. W migotliwym świetle naszych latarek docieramy do sali ze skalną półką, na której możemy wszyscy się pomieścić. Prosi, żebyśmy usiedli i wszyscy wyłączyli latarki. Robimy to.. Zapada kompletna ciemność.. Trudno nawet powiedzieć, że „ciemność”. Ta – choćby przez bycie na drugim biegunie „jasności” ma z nią jakieś konotacje. Tu bardziej zapada „n i c o ś ć”.. która jest poza jasnością i.. poza ciemnością. Po jakimś czasie przestajemy być cieleśni, przestajemy mieć zmysły.. Stajemy się jedynie umysłem, jaźnią, czy myślą.. Im dłużej trwa ten stan, tym Ego czuje się w nim coraz mniej komfortowo. Wręcz staje się to po jakimś czasie nieznośne. Nicość jak czarna wata wdziera się oczodołami do mózgu – wypiera wszystko.. N i c o ś ć – jak..
A potem zapalamy latarki i wracamy do życia, żeby zażyć hardcoru 🙂 Zaczynamy zjeżdżać kamiennymi rynnami, źlebami, skaczemy razem ze spienioną wodą do kolejnego kotła bez dna pod nogami. Przepływamy na drugi brzeg kolejnych studni.. wspinamy się do kolejnej rynny, żeby znowu ślizgiem zjechać i chlupnąć do następnego kotła wypełnionego spienioną wodą. Tu jeszcze bardziej ludzie pomagają sobie. Nie tylko nam zabrakło wyobraźni. Nie wszyscy mają latarki. Najlepiej wychodzą na tym Ci, którzy mają latarki-czołówki, które mogą nałożyć na kaski – mają dzięki temu wolne ręce. Reszta ma jakieś prowizorki typu latarka w torebce foliowej – nie wszystkie przeżyły. Co poniektórzy wybrali się na ten „lightowy spacer” w okularach. Chłopak przed nami próbuje rozpaczliwie ochronić swoje szkła przywiązując okulary do wstążek kapoka. No w każdym razie zabawa jest przednia 🙂 Kamila zanim jeszcze wydostaniemy się oświadcza, że „już nigdy więcej żadnej jaskini!!!”. Za to ja cały happy z przygody a’la Indiana Jones 🙂 Ostatnim akordem naszej aventury jest rzeczywiście wydostanie się z ostatniej komory przez ścianę wraz z wodospadem. Schodzimy pojedynczo, stopień po stopniu, po drabince sznurowej zalewani potokami wody 🙂
Taka to przygoda. „Wycieczka do jaskini” okazała się prawdziwą wyprawą speleologiczną dla żółtodziobów.. Nikt nie zginął.. nikt nie odniósł obrażeń, nie licząc obtartych łokci i poobijanych kolan. Przewodnik nawet nie przeliczył na koniec, czy przypadkiem nikt z nas mu się nie utopił po drodze – ot, cała Kolumbia.. 🙂
P.S. To zdjęcie zostało wykonane specjalnie z myślą o Viajero.pl. Koncept zrodził się, kiedy w dniu wyjazdu z Rio Claro.. goląc się.. w lustrze patrzyłem na odbicie lasu – bezcenne..
Leave a Reply