Paweł „Viajero”:
Tym razem moją „najwspanialszą piramidą”, „największą świątynią” – highlight’em wyprawy – jest Amazonka i dżungla. Los pozwolił nam w zeszłym roku otrzeć się w Boliwii o bezkresny deszczowy las i jego mieszkańców. Tym razem oprócz zielonego bezkresu do stawki dorzucamy najdłuższą rzekę świata. Kilka razy bawiłem już na kontynencie, ale nie dane mi było jeszcze postawić stopy na jej brzegu. Jest w nazwie tej rzeki jakaś magia – jeśli w dzieciństwie czytało się książki podróżnicze.. 😉
Kiedy patrzy się na mapę, widać nienaturalność administracyjnej przynależności Leticia do Kolumbii. Widać, że wywalczyła sobie ten nienaturalny skrawek terytorium właśnie z powodu Amazonki – konflikt z Peru miał miejsce w latach 30-tych XX w. „Nienaturalny”, bo Kolumbia
wąskim 100-kilometrowym paskiem wcina się w terytorium Peru, żeby dotrzeć do brzegu rzeki. Obok przygląda się temu biernie granica Brazylii. Ten kraj ma tysiące kilometrów Amazonki na swoim terytorium, nie musiał więc spierać się o jej dodatkowych kilkadziesiąt. W miejscu, gdzie nad brzegiem wyrosła Leticia – zbiegają się więc granice trzech krajów.. Można tu jedynie dopłynąć Amazonką lub dolecieć samolotem. Najbliższa droga lądowa jest podobno 800 km stąd.. Jesteśmy pośrodku zielonego.. Myślę, że właśnie dzięki ważnemu szlakowi komunikacyjnemu jakim jest Amazonka, Leticia urosła do znacznie większych rozmiarów, niż ta mieścina, w której byliśmy w zeszłym roku w Boliwii. Rzeka Beni w Boliwii nie odgrywa takiej roli w życiu regionu, co Amazonka. Przy ponad 30-tysiącach mieszkańców Leticia opłaca się utrzymywać nawet codzienne lotnicze połączenie ze stolicą. I oprócz gromadki turystów, niewielkiego Boeinga 737 są w stanie nawet w całości wypełnić miejscowi. Chociaż część z nich (sądząc np. po parze przed nami, która rozprawia o okularach i protektorach słonecznych) traktuje Leticię jako krajową atrakcję turystyczną. My nie mamy ani okularów, ani smarowideł z filtrem.. czym prędzej uciekniemy z mieściny w górę rzeki..
Przy lądowaniu takie same widoki, jak w zeszłym roku. Morze zielonych koron drzew i zakola rzeki wypełnione rozpuszczonym „masłem orzechowym”. Acz tym razem doznania zupełnie inne – zamiast na pokładzie małej awionetki lecimy w klimatyzowanym 737 🙂 Na
piechotę przechodzimy po płycie z samolotu do niewielkiego pomieszczenia (bo przecież nie „hali”) przylotów. Turyści muszą opłacić sporą opłatę turystyczną. Czekamy na nasze bagaże, które przyjeżdżają na ręcznie przyciągniętym wózku. Obsługa wrzuca je na jedną krótką taśmę. „Pomieszczenie” nie jest zamykane, więc można to wrzucanie obserwować z tyłu budynku. Zresztą może celowo – ze względu na dydaktyzm tej sceny. Mundurowi przyprowadzają psa na smyczy, który obwąchuje każdy bagaż wykładany na taśmę. Na szczęście niczego nie wywąchał.. 🙂
Zanim pojedziemy do hostelu rozgrywa się nasza scenka z biletami opisana w jednym z poprzednich odcinków. Idziemy do „pomieszczenia odlotów”, gdzie w małym kantorku Avianca pani przyjmuje bagaże, sprzedaje bilety i załatwia inne sprawy. Na szczęście nie ma teraz żadnego samolotu (jak przez większość dnia 🙂 ), nikt nie kupuje biletu.. pani ma czas na „inne sprawy”. Przebookowuje nam telefonicznie nasz nieszczęsny lot Leticia – Bogota – Bucamaranga – Medellin, który będzie nam potrzebny za kilka dni. Już spokojni możemy się oddawać temu, że jesteśmy „tuż nad Amazonką”. Hostel mamy w zasięgu pieszego spaceru do przystani – z takiego powodu został wybrany.. że o niskiej cenie nie wspomnę 🙂 Jest wiatrak, nawet mały telewizor.. ale z kolei nie ma okna. Za to na ścianie mamy wymalowaną wielką kolorową papugę..
Leticia – mała mieścina o parterowej zabudowie. Dwie główne ulice przecięte pod kątem prostym i kilka – dosłownie – mniejszych. Takie „przed” lub „po” – „murze” cywilizacji. Skupisko
ludzkie zaprzątnięte innymi sprawami, niż przyroda wokół. Choćby kursem peruwiańskiego sola, kolumbijskiego pesos i brazylijskiego reala. Na ulicy w stronę przystani jeden kantor za drugim – widać, że „mały ruch graniczny” kwitnie. Zaraz za brazylijską miedzą rozciąga się dalsza część miejscowości, choć po stronie brazylijskiej nazywa się Tabatinga. Takie niewielkie miejscowości mają swój urok – ta parterowa zabudowa i wszędzie zieleń. Po ulicach pomykają skutery i tuk-tuki. Taksówki głównie stoją na postojach. Swoje pięć minut mają wtedy, kiedy ktoś chce pojechać na lotnisko. Tuk-tuki mają zakaz podjeżdżania pod zabudowania Aeropuerto Vasquez Cobo. W takich miejscach można się poczuć a little bit disconected. Dzisiaj nie jest nam potrzebny, ale po powrocie okaże się, że Internet jest w miasteczku tylko w jednym „urzędzie komunikacyjnym”. Przez łącze satelitarne, przy stanowisku ze starym PC’tem, mamy transfer na poziomie niegdysiejszych modemów 56K. Na odświeżenie kolejnej strony trzeba czekać parę minut. Ale za to na głównej ulicy jest lodziarnia z prawdziwego zdarzenia 🙂 Chyba z racji zaporowych cen lodów sprzedawanych w porcjach na wagę jesteśmy jedynymi gośćmi. Nawet dla samej klimatyzacji warto jednak w niej posiedzieć..
Włóczymy się po miasteczku, ale przy okazji załatwiamy sprawy praktyczne. Na przystani od razu wyłuskuje nas z tłumu pomocny miejscowy „co potrzebujecie – wiem wszystko”. Sami trafilibyśmy na kasy biletowe, ale faktycznie nie wpadlibyśmy na to, że trzy linie z bliźniaczymi łodziami podzieliły między siebie strefy wpływów. Pływają wszystkie na tej samej trasie, ale jeśli potrzebujesz bilet na piątek rano w górę rzeki, to musisz pójść do zupełnie innego biura,
niż kupując bilet na drogę powrotną na poniedziałek w południe. Za taką wiedzę faktycznie mały napiwek się należy 🙂 No bo przecież nie za to, że „agent turystyczny” odprowadza nas aż nad samą rzekę. Prowadzi nas przez drewniany most na drugi brzeg.. ale nie szerokiej Amazonki. W tym miejscu rzeka wygląda na mapie jak boa, który połknął wyspę. Na wysepce mijamy miejscowe slumsy. Bez bieżącej wody, bez prądu drewniane baraki na palach. Na jednym z nich wymalowany farbą napis „na sprzedaż”. Boże mój, myślę.. mieszkać w takim miejscu – za jakie grzechy.. Dalej idziemy przez szeroką łąkę, miejscami podmokłą, na przeciwległy brzeg wyspy – domyślam się, że rzeka wylewa aż tutaj, kiedy jest wyższy poziom. Aż w końcu dochodzimy do tej „magii”.. 🙂 Acz szkoda, jak na pierwsze z nią spotkanie, Amazonka jest w tym miejscu trochę zbyt „zindustrializowana”. Przystań, łodzie, drewniane warsztaty, baraki, ludzie.. Na magię trzeba będzie jeszcze poczekać, aż za rzeką zamkną się po obu stronach zielone zasłony..
Z samego rana idziemy na przystań. Ta sama droga, tyle, że dzisiaj z plecakami na plecach. Po drodze jemy coś naprędce na ulicy. Jest zapowiedziana czerwona łódź.. wszystko się zgadza. Mkniemy po rzece z dużą prędkością. Łódź, jak autobus, ma wiele rzędów z czterema siedzeniami w każdym.. parę razy zatrzymujemy się przy niewielkich comunidades coraz bardziej zagłębionych w zielone. W końcu nie ma nawet zasięgu w telefonie. Na kilka dni znikamy cywilizacji z oczu..
Calanoa – niewielki „obóz” w lesie nad Amazonką. Prowadzony przez małżeństwo Kolumbijczyków: Diego i Marlene Samper. Interesujący ludzie – on pisarz i fotograf, ona artystka. Na jakiś czas wyemigrowali do Kanady, kiedy czasy w Kolumbii były niespokojne. Teraz część roku spędzają w Calanoa, część w Kanadzie. Oprócz hiszpańskiego mówią po angielsku i francusku. On zaprojektował drewniane chaty, ona zajęła się ich „artystycznym”, jak na tę okolicę, wystrojem 😉 Jest kilka piętrowych chat – w naszej spokojnie mogłoby
mieszkać 5-6 osób, a mamy ją na wyłączność. Jest też wspólna przestrzeń pośrodku obozu – jadalnia w wiacie z opuszczanymi zasłonami – moskitierą. Miejsce, gdzie jemy wspólne posiłki. Można się wtedy dowiedzieć, ile osób oprócz nas przebywa w obozie. Ze względu na „nie-niskie” ceny, ludzie przyjeżdżają tu tylko na 3-4 dni góra.. jedni przyjeżdżają, inni odjeżdżają. Pierwsze posiłki jemy sami. Tylko pod sufitem wiaty siedzi z nami, kiedy jemy kolację, długi i tłusty wąż. Zaprzyjaźniony mieszkaniec wiaty, w dzień znika, wieczorem wyleguje się pod powałą.
Zaraz po przypłynięciu poznajemy naszą gospodynię. Po rozmowie z nami, zorientowaniu się, czego oczekujemy od naszego pobytu, jakich aktywności, układa dla nas plan. W sumie mamy jedno popołudnie pierwszego dnia, jedno przedpołudnie ostatniego i dwa pełne dni pomiędzy.. Jest mowa o wycieczce po lesie w okolicach obozu, o płynięciu na wyspę, o podglądaniu słodkowodnych delfinów i o trekkingu do sąsiedniej comunidad.. wszystko wstępnie zaplanowane..
Małżeństwo Samper to ciekawe postaci – ona zarządza głównie kuchnią i utrzymaniem czystości w obozie. On.. chyba część czasu pisze.. ale również zajmuje się pracami administracyjnymi. Któregoś dnia widzimy go ze śrubokrętem – żartuje, że nosi w obozie wiele czapeczek, dzisiaj założył tę z napisem „elektryk” 🙂 Ale najbardziej doceniamy go jako „rozgrywającego” pogawędek w trakcie kolacji. Potrafi bardzo ciekawie opowiadać o tym, co
związane z najbliższą okolicą, z Kolumbią i nie tylko – z całą Ameryką Południową. Dowiadujemy się wielu ciekawostek. Opowiada nam o ich zaangażowaniu w programy społeczne – o tym, jak Indianie szybko zmieniają się ulegając zgubnemu wpływowi cywilizacji. O tym, jak jedno pokolenie czasem wystarczy, żeby z bogatych we wszystko, co daje dżungla, zmienili się w ubogich uzależnionych od cywilizacji „żebraków”, którzy – podaje przykłady – będą głodować, podczas kiedy ryby pływają między palami, na których stoi chata, bo już nie przyjdzie im do głowy je łowić. Jak szybko tracą swoje wrodzone umiejętności.. a zostaje tylko gest wyciągania ręki do pomocy społecznej.. Ale nie tylko o Indianach: o rzece – jesteśmy podobno w połowie długości Amazonki, 3 500 km do źródeł i tyleż samo do ujścia.. Mimo to wcale nie tak niezwykłym widokiem jest podobno wielki kontenerowiec płynący na wysokości Leticii.. Na szczęście nie teraz, bo teraz jest pora sucha. Zdziwił nas, kiedy wysiedliśmy z łodzi pierwszy raz, długi bardzo prymitywny mosteczek z dwóch desek, który jakieś 50 metrów prowadził od prymitywnego pomostu do wysokiej skarpy, na której jest Calanoa. Okazało się, że ta 50-metrowa płaska przestrzeń to dno rzeki w okresie deszczowym.. że prawie pod sam pomost stojący na kilkunasto-metrowych palach podnosi się poziom wody. Dlatego nie opłaca
się budować nic trwałego w zastępstwie tej kładki, bo część roku ta kładka jest pod wodą i dodatkowo inna konstrukcja stanowiłaby podwodną przeszkodę dla przybijających w porze deszczowej łodzi. W mokrych miesiącach na pomoście w kształcie dziobu łodzi można się poczuć, jak w scenie dziobowej „Titanica”. Tymczasem my możemy patrzeć z wysoka na odległą o 50 m rzekę. Mamy piękny widok ze skarpy. I takiż piękny „z okien” naszej chaty.. Ściany naszej chaty od strony rzeki to po prostu gęsta siatka przeciwko owadom. Bezcenne – budzić się i zasypiać z takim widokiem. W chacie mamy bieżącą wodę ciągniętą z rzeki, a wieczorem przez jakiś czas jest prąd z agregatu – można zagotować grzałką gorącą herbatę lub naładować telefony.. głównie ze względu na budzik, bo zasięgu nie ma.. 🙂
W Calanoa jest inaczej niż w Madidi, w którym byliśmy w zeszłym roku. Nie mamy jednego przewodnika, z którym moglibyśmy się zżyć przez tych kilka dni. Państwo Samper zatrudniają przewodników z innego klucza. Jeśli płyniemy na wyspę, przewodnikiem jest ktoś z cumunidad, które uważa tę wyspę za swój teren, jeśli idziemy na trekking do San Martin przewodnikiem jest ktoś z tamtej wioski. Kto inny oprowadza nas po najbliższej okolicy, kto inny zabiera nas łodzią na „polowanie” na delfiny. Właściciele starają się dać zarobić sprawiedliwie wszystkim społecznościom wokół.
Pierwszy rekonesans – zakochujemy się w starym Indianinie Jorge w wielkich gumowcach i niebieskiej koszuli. Niski – jeszcze niższy chyba od Kamili 🙂 Jest kopalnią wiedzy o medycznych zastosowaniach wszystkiego, co rośnie wokół nas.. Amazońska dżungla – największa naturalna apteka świata.. Bez obrazy lesie.. za słowo „apteka”..
Wyspa – płynę z przewodnikiem sam. Kamila zatruła się wczoraj w Leticia tymi nie-arepami kupionymi w przelocie w drodze na przystań. Niezbyt długi i light’owy trek po wyspie z kilkoma wewnętrznymi jeziorkami. Indianin pokazuje na korze drzew poziom wody, kiedy wyspę pochłania Amazonka i pływać można między drzewami tylko łodzią. Na pierwszym jeziorku lilie z wielkimi okrągłymi liśćmi.. na pewno ponad metrowej średnicy. Nad drugim jeziorem
„wędkarz” pokazuje nam złowione ryby z finezyjnymi płetwami – wyglądające trochę jak małe, czarne smoki. Nad jeziorem wielkie drzewo wędrujące – z warkoczami napowietrznych korzeni. Nagrywam filmiki na telefonie dla Kamili, żeby mogła zobaczyć, co straciła. A po powrocie przy naszej chacie nagrywam jakiegoś czmychającego w krzaki zwierzaka, wyglądającego jak aguti.
„Polowanie” na delfiny 😉 – Kamila zawiedziona, ja happy. Kamili narobił smaku przewodnik, który opowiedział, że jeśli będziemy mieli szczęście, zobaczymy wyskakujące wysoko nad wodę i robiące salta delfiny. Tymczasem mamy jedynie loterię, gdzie tym razem rozlegnie się charakterystyczne parsknięcie-prychnięcie, kiedy osobnik na ułamek sekundy wychyla grzbiet, żeby zaczerpnąć powietrza 🙂 Wyłączamy silnik, płyniemy z prądem i rozglądamy się, gdzie tym razem.. o tam! o tu!..
Droga do San Martin de Amacayacu – to największy nasz wyczyn. Do dziś, kiedy wspominam to wydarzenie – mam świadomość, że dotknęliśmy granic naszej wytrzymałości. Płyniemy kawałek w górę rzeki i w miejscu, gdzie działała kiedyś stacja badawcza uniwersytetu
z Bogoty, zaczynamy pieszą wędrówkę. Drewniane zabudowania stacji wydają się opuszczone. Oddalamy się ścieżką w głąb lasu. Prowadzi nas idący okrakiem, jak marynarz, krępy Indianin z maczetą i kapeluszem typu Stetson, ale zrobionym z wężowej skóry 🙂 Mimo tego, że krępy, dawno zostawiłby nas z tyłu, gdyby nie brał pod uwagę tego, że idzie z żółtodziobami bez kondycji 🙂 Komary tną niemiłosiernie mimo mugga.. pot leje się po wszystkim, nie nadążamy wycierać go z czoła – zalewa oczy. Wstyd poprosić, żebyśmy się zatrzymali i odpoczęli. Przez kilkanaście kilometrów tej mordęgi tylko raz zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. My dzielimy się z nim wodą z butelki – Indianin nawet nie zabrał ze sobą zapasu na tę „krótką” sześciogodzinną przebieżkę. On za to na postoju znika na chwilę i przynosi świeżo ściętego ananasa. Oprawia go, tnie maczetą i podaje na liściu bananowca. Wysiłkowy trening bierze się też z tego, że wielokrotnie musimy wspinać się pod górę, to nie tylko spacer po płaskim. Indianin nie jest zbyt rozmowny, ale raz przy okazji pokazywania nam „drzewa-bębna”, które służy do sygnalizacji w lesie, opowiada nam, jak to raz w młodości zgubił się w dżungli i błąkał się kilka dni zagubiony. Rozmowny nie jest, ale widać, że ma poczucie humoru. Bawi go każda sytuacja, kiedy widzi, z jakimi obawami przechodzimy po mostkach ze zwalonych pni. Za jedyną poręcz na takich kładkach robią długie tyczki wbite na brzegu. Chwytasz ją, podtrzymuje Cię wbita w dno pośrodku strumyka, przechodzisz na drugą stronę i zostawiasz ją opartą po drugiej stronie. Jak ktoś będzie szedł w drugą stronę, odłoży ją opartą na pierwotnym brzegu. Czuwa nad nami szczęście nowicjuszy – to nasz przewodnik, a nie my, zwali się z jednej z kładek i będzie wylewał błoto z kalosza 🙂 Zleciał, ale był to tylko
powód do śmiechu i do żartów. Nie słyszałem, żeby poleciała przy tym jakaś indiańska, czy hiszpańska „k….a!” 🙂 Po kilkunastu kilometrach krajobraz trochę się zmienia, widać tutaj zabawę ludzi i przyrody w wydzieranie sobie i odzyskiwanie przez las wioskowych poletek. Nad wodą gromada kobiet pierze ubrania w rzece. W końcu nasz Indianin wprowadza parę nieprzytomnych ze zmęczenia białasów do swojej wioski. Witają nas życzliwe twarze i przyjacielskie „hola!”. Przewodnik prowadzi nas do swojej chaty. Mamy okazję poznać jego żonę i część dzieci. Chata jest duża, ale nawet nie ma wszystkich ścian. Od strony ścieżki tak, ale na ogród na tyłach domu konstrukcja jest częściowo otwarta. Kobieta na drewnianej werandzie za domem robi przepierkę przy pomocy balii i kostki mydła. Góra ubrań jest taka, że chyba cały dzień będzie włączała tę swoją „pralkę”. Prawdziwej pralki oczywiście w środku dżungli nikt nie ma, ale w części z hamakami oczy mi się szeroko otwierają, bo stoi tutaj na stole z desek duża płaska plazma. W dzisiejszych czasach, nawet jeśli prąd masz tylko dwie godziny w ciągu dnia, nie chcesz być disconectado.. chcesz obejrzeć sobie jakąś brazylijską telenowelę.. Przyznaję, plazma i antena satelitarna w środku dżungli, w połączeniu z elektrycznością z terkocącego agregatu – szokujące.. :O
Potem czeka nas jeszcze krótki rejs zakolami Amacayacu – rzeki, nad którą leży wioska San Martin. Rzeka składa się głównie z zakrętów 🙂 Z niej wypływamy w pewnej chwili na szerokie morze Amazonki.. i wkrótce znajomy pomost na wysokich palach.. i ścieżka z dwóch wąskich desek. W chacie ściągamy z siebie przemoczone naszym potem ciuchy. Myślę, że każdy z nas wypocił w ubranie jakieś dwa litry wody – bez koloryzowania..
Cóż, trzeciego dnia po śniadaniu rejs powrotny.. Siedzimy cicho w pędzącej łodzi i – założę się – każde myśli o tym samym.. że płyniemy w jakąś złą stronę.. że przez dwa dni byliśmy gdzieś w jakimś „właściwym miejscu”.. a teraz znowu „mylimy kierunek”..
Leave a Reply