Paweł „Viajero”:
„Medellin – miasto Escobara” – jakże krzywdząca etykietka. Żyje w nim przecież ponad 2 mln ludzi niemających nic wspólnego z kartelem, a garstce gangsterów udało się wpisać to miejsce do zbiorowej świadomości właśnie w ten sposób. Prawdą jest, że do 2003 – zgodnie z badaniami Interpolu – Medellin uważane było za najniebezpieczniejsze miasto na świecie, z liczbą zabójstw na poziomie 700 rocznie. „Medellin – jedna z narkotykowych stolic świata”.. etykietki można by mnożyć. Dzisiaj jednak to już przeszłość. Dla nas to głównie węzeł komunikacyjny – miasto na szlaku naszej wyprawy. Mając niewiele czasu, musimy dolecieć do Medellin, żeby lądem dostać się do Guatape. Przy okazji chętnie na chwilę odetchniemy
atmosferą tego miasta. Położone w górach na wysokości 1 538 m n.p.m, w dolinie rzeki Rio Medellin – niezbyt szerokiej, wartko toczącej swoje wody za pośrednictwem kolejnych „rio” aż do samej Rio Magdalena.
Zdjęcia Guatape zobaczyliśmy jeszcze w kraju, kiedy szukaliśmy miejsc wartych zobaczenia w Kolumbii. Trafiliśmy na nie niezależnie, a potem już zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy to „coś” koniecznie zobaczyć. Mnie zdjęcia Guatape przypominały planszę do jakiejś gry fantasy albo misterną makietę kolejki Pico – choć bez szyn 🙂 Wykonane z góry zdjęcia pagórkowatego krajobrazu, w który wrzynają się nieregularne jęzory połączonych ze sobą jezior, jeziorek – niczym mikro-fiordy jakieś o zielonkawo-turkusowej barwie. Wśród nienaturalnie zielonej scenerii pagórów wąskie nitki dróg, małe zabudowania, mosty, mosteczki. Jakby tej nienaturalnie lukrowanej atmosfery makiety było mało, okolica ozdobiona jest jeszcze jednym zaskakującym elementem, który nie wiadomo, jak mógł znaleźć się w tej scenerii. Mianowicie góruje nad tym wszystkim 220-metrowy granitowy ostaniec. Ni stąd ni zowąd z obłych porośniętych trawą pagórów wystaje nagi, olbrzymi kamulec. W naturalnej
szczelinie-pęknięciu ludzie wykonali schody – skała z jednej strony wygląda jak zafastrygowana. Z kamulca zrobiono atrakcję turystyczną. Na szczyt El Peñón de Guatapé prowadzi ponad 700 schodków. Każdy chce wspiąć się i z jego szczytu zobaczyć okolicę.. 🙂
Ale po kolei.. 🙂 W Medellin mieliśmy być już wczoraj. Z powodu zamieszania z naszym łączonym z kawałków lotem Leticia – Medellin, musieliśmy wczoraj zanocować jednak z Bogota. Niepotrzebna jazda taksówką z lotniska do centrum.. niepotrzebna jazda z powrotem na lotnisko. Avianca zabrała nam pół dnia i parędziesiąt tysięcy pesos z naszego wyprawowego budżetu. Lotnisko Medellin jest daleko za miastem. Widocznie ciężko byłoby wlatywać dużym Boeingiem w dolinę. Znaleziono więc kawałek płaskiego na płaskowyżu ponad nią. Prawie godzina drogi do centrum miasta – na szczęście lotniskowym busem, a nie taksówką. Bus zatrzymuje się jedną przecznicę od naszego hotelu. Hotel w dużej kamienicy, nie ma recepcji na dole, windą na pierwsze piętro, a tam atmosfera i wystrój przypominają trochę dom wczasowy FWP 🙂 Zanim się rozgościliśmy, odsapnęliśmy.. już pół dnia w Medellin nam przeleciało. Zostało praktycznie tylko popołudnie. A jeszcze okazuje się, że kawałek z tego czasu muszę zabrać na „logistykę”. Zadaniem samozwańczego kierownik-skarbnika wyprawy jest m.in. dbanie o to, żeby nie zabrakło lokalnej waluty 🙂 Po słynnej akcji z kantorem na Bali obiecałem sobie nie wymieniać już nigdy większych sum. No ale czasem okoliczności nie wspierają takich postanowień. Lustruję najbliższe punkty programu i wychodzi mi, że nigdzie po drodze możemy już nie znaleźć casa de cambio. Guatape – malutka mieścina.. Rio Claro – dzika głusza w lesie nad rzeką.. a wszędzie potrzebne kochane pesos. Wychodzi mi, że muszę wymienić przynajmniej 500$, żeby starczyło do powrotu do Bogoty. No trudno, trzeba się będzie bardzo pilnować. Wychodzimy na miasto – jesteśmy nawet w ruchliwym jego centrum. W zasięgu wzroku centkowany dwoma kolorami marmuru – pałac kultury Rafael Uribe, duży ruchliwy skwer Plaza Fernando Botero z jego pulchnymi rzeźbami z brązu i estakada napowietrznego w tym miejscu odcinka metra.
Przez kilkanaście minut szukamy w sąsiednich uliczkach casa de cambio. Jeśli nie ma go w takiej centralnej części miasta, to gdzie ma być.. Nie widać też żadnego banku. W końcu przychodzi mi do głowy zapytać – widzę duży sklep jubilerski. Zagadnięty o wymianę wysoki
Murzyn–sprzedawca macha na mnie, żebym wyszedł za nim na ulicę. Myślę, że chce mi pokazać gdzieś w perspektywie ulicy, gdzie szukać wymiany, ale nie.. Murzyn idzie kilkanaście metrów oglądając się co jakiś czas, czy idę za nim. Daję znaki Kamili, żeby szła za mną. Zatrzymujemy się pod wysokim budynkiem. Murzyn zaczepia kogoś krążącego pod nim. Widzę z gestów, że pyta o kogoś, a ze strzępków konwersacji słyszę, że „musimy wjechać na górę, bo ma teraz przerwę obiadową”. Orientuję się już, że mamy do czynienia z jakąś cinkciarską okolicznością – nie będzie casa de cambio :O. Szybka ocena sytuacji – myśli przelatują przez głowę: „nie mam wyjścia.. nie wymienimy pieniędzy poza Medellin.. nie możemy się ruszyć bez pesos.. stop – niebezpieczeństwo.. zostało parę godzin do wieczora.. zaciukają nas.. ani śladu casa de cambio.. dobra, idziemy!..” Murzyn prowadzi nas do windy, jedziemy na szóste piętro. O ile na parterze było jeszcze elegancko – marmury na podłodze i marmurowa recepcja z recepcjonistką, o tyle po wyjściu z windy na piętrze kompletnie inna sceneria. Wygląda, jakbyśmy znaleźli się w piwnicy, a nie na szóstym piętrze. Głównie za sprawą tego, że w każdych drzwiach na korytarzu olbrzymia żelazna krata. Nawet jeśli wewnętrzne drzwi są otwarte i widać, co znajduje się wewnątrz, to przez grubą solidną kratę. Murzyn prowadzi nas do jednej z takich krat. Przez otwarte wewnętrzne drzwi woła do środka: „Fernando, masz gości..”. Po wypełnieniu misji naganiacza, Murzyn wraca do windy. Fernando
otwiera kratę i wpuszcza nas do niewielkiego pomieszczenia. Gra włączony telewizor – BTW.. wiadomości donoszą o postępach policji Medellin w walce z przestępczością. Z małego pokoju można wyjść na duży balkon – taras, na którym przy stoliku siedzi czterech mężczyzn grających w domino. Złote łańcuchy na szyjach.. sygnety na palcach.. no coś mi to przypomina 🙂 Fernando dowiaduje się, ile dolarów chcemy wymienić.. proponuje w pierwszej chwili mocno zaniżony kurs. Zakładam blef i mówię tyle-i-tyle za dolara, albo idziemy.. dla poparcia odwracam i sięgam do zamka w kracie. Fernando rzuca „spokojnie i tak nikt wam nie wymieni dolarów bez mojej zgody”. Ale widać pół-hurtowa kwota jest i dla niego atrakcyjna, bo zmienia front, przyjmuje mój kurs i rzuca „ok, senor”. „Musimy tylko chwilę poczekać, nie mam całej kwoty tutaj.. zaraz zadzwonię i przyniosą..”. Stoimy dłuższy czas, oglądając kolejne doniesienia o postępach policji. Fernando widzi, że słucham – uśmiecha się porozumiewawczo „aha.. postępy”. Kamila niepokoi się.. na co czekamy?. Upłynęło z dziesięć kłopotliwych minut.. dzielonych między rzucanie kątem jednego oka na telewizor, drugiego na czterech osiłków grających w domino na tarasie.. W końcu słychać windę, szczęk kraty wchodzi szósty – „łącznik”. Podwija nogawki spodni i zaczyna zza skarpet wyjmować pliki banknotów. 500 dolarów to po naszym kursie 1 375 000 pesos.. nawet w największych nominałach, czyli po 5 000 pesos – jest trochę tego papieru. Fernando szybko przelicza banknoty liczarką. 800 000.. dorzuca część z szuflady, po czym woła do kolegów na balkonie „chłopaki, brakuje 200 000.. przeszukajcie kieszenie, trzeba zebrać resztę”. Chłopaki wstają od domina i zaczynają
opróżniać kieszenie.. brakuje tylko w tej scence, żeby powykładali pistolety na stół w trakcie tego przeszukiwania.. 🙂 W końcu cała kwota jest zebrana. Fernando wręcza ją nam do przeliczenia. Kamila liczy, ja „kontroluję” sytuację czujnym okiem 🙂 Na koniec kolumbijski biznesmen-dżentelmen rzuca „senor, to przyjemność robić interesy z panem”.. Nie czekając na windę, schodami wycofujemy się z miejsca zdarzenia 🙂 Klucząc uliczkami dla zmylenia ewentualnego pościgu docieramy do pokoju hotelowego, żeby zostawić w nim kasę. To moje główne wspomnienie z Medellin 🙂 Chcieliśmy pooddychać atmosferą miasta – proszę, Opatrzność zorganizowała możliwość pooddychania.. nawet przyspieszonego.. 🙂
Już raz o tym pisałem. W Bogocie.. Co zrobić, jeśli nie ma się dużo czasu w jakimś mieście – trzeba wjechać gdzieś na górę, żeby miasto znalazło się u Twoich stóp. Żeby mieć to poczucie, że widziało się je „całe”. W Medellin taką okazję stwarza metro i należące do niego dwie odnogi kolejki linowej. Doliną biegnie jedna linia naziemnego metra. Na dwie strony odłączają się od niego i wspinają na zbocza okalające dolinę dwie linie kolejki linowej. I właśnie takie rozwiązanie wybieramy.
Na Plaza Botero dowiadujemy się, w którą stronę i ile stacji mamy przejechać, żeby przesiąść się na kolejkę linową. Dowiadujemy się od chłopaka, który jak wielu innych sprzedawców na skwerze, próbuje namówić przechodniów na zakup różnych przedmiotów. Indianin w czarnej skórzanej kurtce i glanach sprzedaje ręcznie robioną biżuterię. Kamila-sroczka kupuje u niego bransoletki. Chłopak rozgaduje się – na wiadomość, że jesteśmy z Polski, opowiada, że jego kumpel mieszka z dziewczyną z Polski i na dowód tego, prezentuje nam znajomość dwóch polskich słów – jednego na „k” i drugiego pochodnego na „s”. To drugie, na nasze polskie ucho, odtwarza tylko w zarysach.. 🙂 Oprócz doraźnej wiedzy o metrze, wyposaża nas również w wiedzę ogólną – poza które calle i avenida nie wychylać się po zachodzie słońca..
Po przejechaniu kilku stacji metra, w cenie biletu przesiadamy się do wagonika kolejki linowej. Peszek – zaczyna kropić, siąpić. Takie będzie nasze wspomnienie z Medellin. Przez okno kolejki linowej, przez krople wody, przez mgiełkę. Lecimy nad scenerią znaną z filmu Narcos. Całe nieotynkowane dzielnice, z wąskimi uliczkami halsującymi pod górę pod różnymi
kątami, barwy miedzianej gleby tam, gdzie nie ma budynków. Wylatujemy z miasta. O dziwo kolejka leci sobie dalej. No, może nie tak „o dziwo”.. przeczytaliśmy, że linia „L” udaje się aż do parku krajobrazowego Parque Arvi. Wielka połać zielonych lasów – miejsce niedzielnych wypadów mieszkańców. Nie wysiadamy na końcowej stacji, zakręcamy i wracamy do miasta. Mgła gęstnieje.. widać coraz mniej, aż w końcu nie widać nic. Dopiero kiedy obniżamy lot, wylatujemy nagle z chmur wprost na panoramę miasta – choć nadal przez krople spływające po szybie.. Dzięki wypadowi metrem wiemy też, gdzie jutro szukać dworca autobusowego Terminal del Norte.
Z innych migawek z wieczornego spaceru po Medellin.. olbrzymie wozy na dwóch kołach z owocami na sprzedaż – banany, mango, ananasy; Najpyszniejsze arepy, jakie jedliśmy w całej Kolumbii na rogu – nie pamiętam, której calle :); Rewir przy jednym z kościołów z wymalowanymi jaskrawo prostytutkami, prezentującymi swoje kolumbijskie wdzięki w obcisłych legginsach; Tańczący korowód Hare Kryszna na placu Botero; Pięknie oświetlone Muzeum prowincji Antioquia..
Rano metrem na dworzec autobusowy. Mamy szczęście – ledwo wchodzimy do wielkiej hali, po jej płaskim dachu zaczyna bębnić rzęsisty deszcz. W rzędzie kas różnych przewodników trzeba znaleźć właściwego, który ma w ofercie autobusy do Guatape. Nie jest
to trudne – na kantorkach napisy informujące, dokąd jeżdżą linie, w niektórych nawet wyświetlacze z godzinami najbliższych odjazdów w poszczególnych kierunkach. Mamy bilety.. przez punkt kontrolny przypominający lotniskowe security – z regularnym sprzętem do prześwietlania bagażu – dostajemy się do strefy odjazdów. Odnajdujemy swój „gate” z naszym autobusem. Długi wyjazd z miasta, niestety ten znany już z dojazdu z lotniska – te same widoki przez godzinę. Przejeżdżamy zresztą niedaleko lotniska. Dopiero za nim nieznane krajobrazy. Robi się jeszcze ciekawiej, kiedy zjeżdżamy z krajowej 60-ki. Jedziemy przez obszary wiejskie, krajobraz robi się pagórkowaty. Okolica wygląda na niezwykle żyzną. Wszędzie poletka przeróżnej maści. W końcu po kolejnej godzinie w pagórkowatym terenie pojawia się on – El Peñón de Guatapé. Na razie szybko nam znika z oczu między wzgórzami. Jutro do niego wrócimy.
Miasteczko Guatape.- jak kolorowe pudełeczko. Pewnie nie wiadomo już dzisiaj, jak to się zaczęło. Ktoś jeden zrobił na elewacji swojego domu takie kolorowe plafony, sąsiad podpatrzył.. drugi też.. i wytworzyło się swoiste współzawodnictwo. Elewacje większości domeczków pokrywają dziś takie kolorowe plafony. Widać, że tradycja jest wciąż żywa, bo niektóre z ozdób dotyczą nowoczesnych przedmiotów – choćby gitara elektryczna, czy motocykl. Jeśli do tego dołoży się niewysokie kute latarenki przy uliczkach, można sobie
wyobrazić, jak urokliwie wygląda ta mieścina. Z liczby sklepów z rękodziełem i pamiątkami wnoszę, że miasteczko po części żyje z turystów. Ale nie wiem, czy z tych zagranicznych – nie widać ich wielu. Być może to popularny kierunek weekendowych wypadów mieszkańców Medellin. Dwie godziny drogi, a zupełnie inny zielony, bajkowy świat, zatopiony w turkusowej wodzie.
A propos „zatopiony”.. dopiero w samym Guatape dowiedzieliśmy się, że do powstania tego bajkowego krajobrazu przyczynił się człowiek. Okazało się, że te „fiordy” wewnątrz lądu, to efekt budowy w latach 70-tych hydroelektrowni na pobliskiej rzece i zatopienia okolicznych terenów przez rozlewisko spowodowane wybudowaniem tamy. No cóż, przyznaję, że trochę to ujęło temu krajobrazowi 🙂 Była w tym jakaś magia, póki nie okazało się, że tej magii dopomógł człowiek..
Tuk-tukiem jedziemy pod kamień. Pech.. jedyny dzień, który mamy na wspięcie się na El Peñón i regularnie leje. Wspinamy się po schodach. Zamiast turkusowej wody na dole, siwe warkocze wody w powietrzu.. do tego biała wata mgły.. Kiedy jesteśmy w połowie, w tej mgle
nic już nie widać. Wygląda na to, że żadnego zdjęcia na górze nie zrobimy. Pozostanie nam sama satysfakcja z pokonania 700-set stopni.. 🙂 Po dojściu na szczyt rozgrzewamy się w punkcie gastronomicznym kawą rozpuszczalną grzaną w mikrofalówce. Przez trzy godziny, które spędzimy na szczycie, ani na chwilę nie przestanie siąpić. Ani na chwilę też nie wyjdzie słońce.. Na szczęście będą momenty, kiedy mgła trochę zostanie rozwiana. I z tych momentów pochodzą oczywiście nasze zdjęcia.. Cóż – wszyscy mają z Guatape zdjęcia nasłonecznione, błękitne niebo, jasnozielone pagóry i turkusową wodę.. my mamy chmury białe i pagóry szarobure. Unikatowe 🙂 – można? można.. 🙂
Leave a Reply