Paweł „Viajero”:
Playa Pikua – kilka dni lenistwa. Podczas każdej podróży przydzielamy sobie taki czas. Najlepiej nad morzem – tam gdzie słońce.. piasek.. i pochyłe palmy nad plażą. Trzeba pokonać w sobie ten pęd do „jeszcze to zobaczmy.. jeszcze to.. i jeszcze to..” i na trochę wyhamować..
Okazuje się, że wcale niełatwo znaleźć transport do Guachaca. „Internety” donoszą co prawda o kilku opcjach lokalnych połączeń, ale wpisy okazują się albo zbyt zdawkowe albo też informacje są już po prostu nieaktualne. W końcu idziemy na łatwiznę i z hostelu wyruszamy taksówką – prosimy, żeby kierowca zawiózł nas tam, „skąd odchodzą autobusy do Guachaca”. Zostajemy podwiezieni w okolice bazaru. Na ulicy stoi już nieduży autobus – jego
kierowca czeka, aż będzie pełen pasażerów. Mamy szczęście – wolne są już tylko miejsca na tylnej łączonej kanapie. O tyle niewygodnej, że szerokość przydzielona na jednego pasażera jest na niej dosyć umowna. Kamila siada przy oknie, a ja współdzielę swoje przynależne wąskie centymetry z jakimś Kolumbijczykiem. Na szczęście prawie zaraz ruszamy..
Santa Marta i Guachaca leżą po dwóch stronach nadmorskiego parku krajobrazowego – Parque Tyrona. Między nimi takie półkoliste wybrzuszenie wybrzeża Morza Karaibskiego. Poruszamy się przez godzinę po jego cięciwie. Mijamy kolejne wioski rozrzucone wzdłuż drogi – utopione w zieleni i czasie spowolnionym. Dobrze, że autobus się porusza – przez okna wpada gorące powietrze. Gorące, ale zawsze to jakiś powiew. Nad morzem na poziomie zero – 30-parę stopni.. a w Bogocie na wysokości 2 640 m n.p.m pewnie góra jakieś 15-cie..
Czuwamy, kiedy mamy wysiąść – „8 km za bramą wejściową do Parque Tyrona.. 800 m za ujściem rzeki Mendihuaca..”.. Jest! Zatrzymujemy autobus i wysiadamy w szczerym kolumbijskim polu przy tabliczce „Playa Pikua”. Do morza mamy stąd jakieś 1,5 km. Jestem przygotowany na holowanie naszych plecaków na tym odcinku, ale okazuje się, że nie jest to konieczne. Przy naszej polnej drodze „przedsiębiorcy” oferują podwózkę na skuterach.
Skwapliwie korzystamy z dwóch. Plecak na kierownicę, pasażer na tylne siedzenie i można ruszać.. 🙂 Po prawej plantacja bananowców.. potem zagajnik palmowy i dojeżdżamy do naszej zarezerwowanej chatki.. 🙂 Niewielki teren z czterema takimi samymi domkami. Ktoś miał ciekawy designer’ski pomysł – bungalow jest miejscami „półprzezroczysty”. Oprócz sztywnej konstrukcji z grubych pali pokrycie ścian stanowią jedynie poprzecznie umocowane cienkie bambusy – centymetr bambusa, centymetr odstępu.. Ze środka ma się wrażenie, że jest się cały czas na otwartej przestrzeni, a z zewnątrz nic nie widać.. 🙂 W domku lodówka i wiatrak. Dwa podstawowe sprzęty, które umożliwią schładzanie się – od zewnątrz i od wewnątrz.. 🙂 Do podstawowych sprzętów należy również moskitiera nad łóżkiem. Bez niej zginęlibyśmy marnie. Jeszcze długo po wyjechaniu z Playa Pikua będziemy drapać swoje pokąsane ręce i nogi..
Co się kojarzy z tropikami..? hamaki.. 🙂 Rozwieszone są i przy plaży.. i na piętrze wysokiej wiaty, z której widać morze przez palmowe liście.. Testujemy hamaki jeden po drugim.. 🙂 Na plaży piasek drobniutki.. I fale.. fale.. i w dzień i w nocy. W dzień ledwie dają popływać – trzeba się czaić od jednego bałwana do drugiego, żeby nie dać się podtopić; a w nocy ledwie dają pospać – w nocnej ciszy ich dźwięk zlewa się w jeden łoskot dobiegający od morza.. Dwa pełne dni spacerów po plaży.. opalania.. i dyndania w hamaczku.. 🙂
Trzeci z tych dni nad morzem to wycieczka do Parque Tyrona. Nie zawsze można w jednym miejscu mieć i morze i plażę.. i góry.. i las deszczowy. W tym zakątku tak – można. Parę kilometrów od naszej chaty do oficjalnego wejścia do parku pokonujemy znowu, jako pasażerowie, na skuterach. Dobrze – zaoszczędziliśmy dużo energii. Bo Parque Tyrona to w praktyce dłuuuuugi, dłuuugi spacer. Plan jest ambitny: przejdziemy przez las, wszystkie
kolejne plaże, aż do znanej ze wszystkich zdjęć Playa del Cabo a potem pod górę, ścieżką przez dżunglę, żeby obejrzeć pozostałości siedliska Indian Tyrona o nazwie El Pueblito. Strażnik przy wejściu do parku pyta nas o nasze plany i natychmiast studzi nasz zapał – przyjechaliśmy za późno i nie uda nam się zrobić takiej dużej pętli, o jakiej mu mówię. Poza tym na drogę z plaży Cabo do Pueblito dobrze jest wziąć, jego zdaniem, przewodnika, żeby się nie zgubić. Sugeruje nam dojść do Cabo i wrócić z powrotem tą samą drogą. Mamy tylko zdążyć do 18:00, bo potem brama jest zamykana. He, he, on nas jeszcze nie zna – my nie damy rady?! 😉
W głąb parku prowadzi początkowo asfaltowa wąska droga. Z perspektywy patrząc – dobrze, że odpuściłem trochę z ambitnych planów i nie kazałem Kamili drałować nią w pełnym słońcu. Podjeżdżamy busikiem tych parę kilometrów tam, gdzie kończy się asfalt i zaczynają bezdroża parku. Ufff.. nie skojarzyłem, że nad morzem będziemy mieli taką górską wspinaczkę. Od plaży dzieli nas pasmo wysokich, skalistych wzgórz porośniętych tropikalnym lasem. Schody.. czasem naturalnie ukształtowane.. czasem dorobione drewniane.. Upał.. wilgotne powietrze.. parno.. lasu dźwięki.. Przed nami wspina się para z 5 litrowym baniakiem
z wodą, a my znowu wybraliśmy się z jedną butelką.. Jesteśmy mokrzy na szczycie, ale za to jakie widoki na morze.. Wdrapaliśmy się na górę tylko po to, żeby zaraz zacząć z niej schodzić. Potem, kiedy zejdziemy na poziom zero, jest już trochę łatwiej. Ścieżki prowadzą od plaży do plaży.. po piasku.. między obłymi skałami.. nadmorskimi zagajnikami.. czasem na trochę w głąb lasu. Na plaży Cañaveral ostatni cywilizacyjny akcent – elegancka restauracja pod wielkim otwartym zadaszeniem z trzciny.. Kelnerzy.. białe obrusy.. wypijamy zimną colę i lemoniadę de coco 🙂
Pogardzamy atrakcją turystyczną, czyli podróżą w kierunku Playa del Cabo na grzbietach koni i ruszamy dalej na piechotę.. Kolejne kilometry.. przez płytkie strumienie.. wąskie źleby między skałami.. gdzieniegdzie podmokłymi ścieżkami. W końcu docieramy do naszego pierwszego celu.. Spoglądam na zegarek.. okazuje się „pierwszego” i ostatniego 🙂 W żadnym wypadku nie uda nam się marsz w kierunku El Pueblito. Już wiadomo, z czym to jest związane – z mozolną wspinaczką pod górę. Oby tylko wystarczyło nam czasu, żeby wrócić po śladach do tej samej bramy. Odliczam – ile zajęła nam droga tutaj.. ile możemy zostać teraz na plaży.. ile zajmie droga powrotna.. A na Playa del Cabo, znany ze wszystkich zdjęć z parku Tyrona cypel z okrągła drewnianą chatą ze stożkowym dachem pokrytym trzciną.. urocza zatoczka otoczona dużymi głazami z dwóch stron. Okazuje się, że jest tu spory kemping. Wiele osób zostaje w parku na więcej, niż jeden dzień. Można wynająć nieduży namiot, są sanitariaty, jest bar. Odzyskujemy siły w barze jedząc ryż z warzywami i pijąc zimne napoje.. Chwila na ławeczce nad zatoką i pora w drogę powrotną.. 🙂
Na całe szczęście – znowu patrząc z perspektywy – Kamili udaje się namówić mnie, żebyśmy skorzystali jednak z końskich grzbietów. Przynajmniej połowę drogi – z Playa del
Cabo do Playa Cañaveral pokonamy szybciej. Choć oczywiście konie też idą noga za nogą. Nie ukrywajmy jednak – nogi mają dłuższe.. 🙂 Przejażdżka całkiem miła, można się poczuć jak bohater NRD’owskiego Winnetou kręconego w górach Jugosławii 🙂 Chociaż żal koników, które w tym upale muszą jeszcze nas dźwigać na grzbiecie. Zaskakujące, jak w tym błocie, na skałach, stromych zejściach, trudnych podejściach zwierzaki wprawnie stawiają kopyta, żeby nie przewrócić się z wraz z jeźdźcem.
Na Playa Cañaveral rozstajemy się z końmi – dalej na piechotę.. Robi się trochę „niewyraźnie”, bo zmierzch zaraz będzie się skradał – jak to w tropikach – szybko, a przed nami jeszcze kawał drogi.. Do bramy parku jeszcze kilometry i to teraz pod górę.. a czasu do 18:00 niewiele.. Mimo tego, że w tamtą stronę wydawało mi się, że nasza ścieżka była nieźle oznaczona i nie będzie problemu z powrotem po śladach, to w przedwieczornej szarówce udaje nam się ją jednak zgubić. Trafiamy gdzieś na boczny szlak, którym chyba miejscowi przyprowadzają konie na Playa Cañaveral – sądząc po śladach kopyt i nie tylko. W końcu robi się ciemno. Drałujemy dalej przez las – dobrze, że ścieżka wydeptana przez konie jest widoczna. W końcu zmęczeni docieramy do tego miejsca, gdzie kończył się asfalt i zaczynały bezdroża.. Jadąc busikiem po asfalcie wydawało nam się, że to „rzut beretem”.. ale na
piechotę, po całym dniu wędrówki.. po ciemku, przy świetle małej latarki ledowej i telefonu, okazuje się, że to jeszcze jakaś godzina drogi. Światło potrzebne, bo okazuje się, że miejscami asfalt „rusza się”.. Spod naszych nóg pierzchają włochate tarantule 🙂 Na koniec docieramy w końcu do bramy parku. Faktycznie jest zamknięta, ale na szczęście wyjście dla pieszych – nie; nikt nam nie każe tutaj nocować 🙂 Trochę potrwa, zanim wieczorem złapiemy stopa – znowu na skuterach podjeżdżamy do naszej Playa Pikua.. ale była przygoda 🙂 Dobrze, że nie zgubiliśmy się, jak rok temu w boliwijskiej dżungli 🙂
Kiedy wypoczynku nad morzem przychodzi kres, wracamy do Santa Marta. Jesteśmy teraz na półmetku naszej wyprawy. Możemy znowu wieczorem pospacerować nadmorskim bulwarem, znowu posiedzieć na skwerze Parque Santander, znowu zjeść na śniadanie bananowe ciasto. To nasze pożegnanie z Morzem Karaibskim – przed nami nowa przygoda.. przed nami Amazonka.. Ale zanim ona, to jeszcze lotnisko w Santa Marta, lotnisko w Bogota i mini-lotnisko w Leticia.. Przelatujemy skokami przez całą Kolumbię – z północnego jej krańca na południowy..
Leave a Reply